poniedziałek, 11 maja 2015

Koenashi no uta

Nie bijcie.
Wszystko, co piszę, piszę na telefonie. Wychodzi jak wychodzi, jestem z tego średnio dumny, aczkolwiek lepsze to niż nic, prawda?
Wiem, wiem. Miało być KagaKuro, miało robić się ostrzej i bardziej uroczo, a ja karmię Was tym CZYMŚ. Wybaczcie, jakoś kiedyś Wam to zrekompensuję. 
Hm, komputera nadal nie odzyskałem, a gdy tylko planuję chwilę wolnego i zakoszenie mamie laptopa, coś mi wypada. Życie licealisty jest o wiele cięższe, niż mówi anime ; w ; "
Mniejsza o to. Smacznego ~ ♥


Deszcz od zawsze kojarzył mi się z płaczem.
Wsłuchiwałem się w miarowy oddech obok mnie, momentami zagłuszany przez wzmagające strugi wody, zaciekle atakujące szyby okien w pokoju. Nie otwierałem oczu, bojąc się, że gdy to zrobię, spokojny obraz wytworzony przez moją wyobraźnię całkiem się rozmyje. Starałem się dostosować rytm swojego oddechu do tego obok, żeby zdawało się być jeszcze spokojniej. Grzmiało. Grzmoty zaburzały perfekcję tej scenerii. Lekko zirytowany uchyliłem ciężkie powieki, spoglądając na twarz naprzeciwko mnie, oświetlaną przez drżący blask płomienia świecy. Ciemne włosy rozsypane były po poduszce, która jasnością nie ustępowała mlecznej cerze chłopca obok. Śpiąc wyglądał tak spokojnie, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Wreszcie był spokojny i nie musiał się niczym martwić. Osobiście się o to troszczyłem, otaczając go czułością i spokojem z każdej strony, z której tylko mogłem. Kiedyś nie potrafiłem dać mu tyle, ile potrzebował, ale odkąd go "ukradłem" byłem w pobliżu cały czas. Ciemnowłosy chłopak był moim dalekim kuzynem, najlepszym przyjacielem i pierwszą miłością. Był też najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek w życiu widziałem. Delikatnie wplotłem palce w jego kosmyki, obserwując, jak lekko marszczy brwi i po chwili z ufnością wtula się w moją dłoń.

Deszcz zawsze kojarzył mi się ze łzami aniołów.
Zacząłem przeczesywać jego włosy, nucąc pod nosem kołysankę, którą on kiedyś śpiewał mi. Miał najpiękniejszy głos na świecie. Zupełnie jak srebrne dzwoneczki, zmieszane z wanilią i gorzką czekoladą. Nie mam pojęcia, jak połączyłem ze sobą te trzy rzeczy, ale tak właśnie brzmiał. Gdy jeszcze miał głos... Przesunąłem wzrok na jego smukłą szyję, pokrytą kilkoma bliznami. W dzień jego osiemnastych urodzin miał tragiczny wypadek, po którym miesiąc przeleżał w szpitalu. Przeżył jako jedyna osoba w całym autobusie, który zjechał z jezdni i uderzył w drzewo. Jedna z rur przebiła mu gardło prawie na wylot, skutecznie pozbawiając chłopaka możliwości mówienia i odbierając mu to, co miał najcenniejsze - głos. Melodyjny, spokojny i delikatny. Piękny. Pielęgniarki mówiły, że czuwał nad nim anioł stróż, który ocalił mu życie. Ja sam uważam, że los przydzielił mu naprawdę okrutnego anioła, który ocalił mu życie, ale odebrał jego sens. Z drugiej strony cieszyłem się z jego okrucieństwa. Gdyby odebrał mu życie, odebrałby mój sens życia. Pamiętam, że gdy byliśmy dziećmi, często razem śpiewaliśmy. Ja, jako posiadacz niższego głosu zwykle tylko robiłem za tło, co w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzało. Uwielbiałem go słuchać. W końcu nauczyłem się grać na gitarze i dawałem mu muzyczny podkład, ale wszystko się skończyło. Musieliśmy się rozstać z przyczyn niezależnych od nas. Pamiętam ten ból w jego oczach, gdy uśmiechał się, mówiąc, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Oboje w to wierzyliśmy i z całych sił do tego dążyliśmy. Nie widzieliśmy się ani razu przez trzy lata trwania gimnazjum, wymienialiśmy tylko sekretne liściki. Zdaliśmy do dwóch liceów w tym samym mieście, chcąc jak najczęściej się widywać. Jedno liceum nie byłoby w stanie przejść, nasi rodzice doskonale wiedzieli, dlaczego wybralibyśmy akurat je. Pamiętam, że gdy zobaczyliśmy się pierwszy raz po kilku latach, nie mogłem oderwać od niego wzroku. Wypiękniał. Zapuścił włosy, które miękko opadały na jego wąskie ramiona, a delikatny uśmiech sprawiał, że wyglądał jak obraz, nie człowiek. Był najpiękniejsza istotą, jaką kiedykolwiek widziałem. Jego ciemnoniebieskie oczy krzyżowały spojrzenia z moimi, czarnymi jak dwa węgle. Biel skóry chłopaka prawie stapiała się z koszulą, a ja cały czas patrzyłem na niego, jak pod wpływem zaklęcia. Po chwili przerwał ciszę, mówiąc, że wyprzystojniałem. Odbiłem komplement, uśmiechając się promiennie i podchodząc bliżej. Dopiero wtedy zauważyłem, że za nim stał nieco wyższy szatyn. Na pytanie, kim on jest, Koichiiro spuścił wzrok i wbił go w czubki swoich butów. Wtedy myślałem, że jest zakłopotany, ale teraz wiem, że był po prostu smutny. Cały czas był smutny. "Mój chłopak", odpowiedział. Pamiętam, jak bardzo zaskoczony byłem. Nigdy nie spodziewałem się, że ktoś tak perfekcyjny jak on może choć odrobinę odbiegać od ideałów ustanowionych przez społeczeństwo. Mijał czas, a ja ze zdziwienia jego upodobaniami przechodziłem od dezaprobaty dla mężczyzny, z którym się spotykał przez zmartwienie, zazdrość aż po obłęd. W trzeciej klasie liceum zdałem sobie sprawę, jak bardzo ślepe podążanie za ideałem mnie spaczyło. Koichiiro popadał w obłęd z tęsknoty za mną, który minął gdy tylko znowu zaczęliśmy się widywać. Ja popadałem w obłęd z zazdrości o niego, który zaczął się, gdy znowu zaczęliśmy się widywać. Paradoksalnie, nie było mi z tym źle. Odkąd poznałem jego mężczyznę, szczerze go znienawidziłem. Chciałem mieć kuzyna tylko dla siebie i z nikim się nim nie dzielić, a tym bardziej nie z innym mężczyzną. Dodatkowo z mężczyzną, który jedynie wykorzystywał jego ciało, dając mu złudne poczucie miłości.

Pamiętam, że powiedział mi kiedyś, że mógłby go pokochać, ale nie dostaje na to szansy. Wtedy znienawidziłem go jeszcze bardziej. Czas mijał, a ja nadal chciałem go tylko dla siebie. Wiedziałem, że powinien być tylko mój i tylko dla mnie śpiewać. Mój mały słowik, zamknięty w złotej klatce, przeznaczony tylko dla moich oczu. Nienawidziłem jego mężczyzny za to, że mimo tego, że żaden z nich nie darzy drugiego uczuciem, ten może posiadać coś, co od zawsze należało do mnie. Chciałem jakoś usunąć go z naszego życia, ale los zrobił to za mnie. Koichiiro jechał wtedy z nim. Nikt oprócz chłopca nie przeżył. Cieszyłem się, zarazem rozpaczając. Mój słowik stracił głos i juz nigdy dla mnie nie zaśpiewa. Gdy tylko wyszedł ze szpitala, zabrałem go ze sobą. Błąkamy się po świecie już od prawie trzech lat. Niedługo będzie trzecia rocznica wypadku. Dwudzieste pierwsze urodziny Koichiiro. Zawiesiłem wzrok na długich rzęsach chłopaka, uśmiechając się pod nosem.

Deszcz zawsze kojarzył mi się z niewypłakanymi łzami mojego anioła, który leżał naprzeciwko mnie. 
Mimo tego, co go spotkało, nigdy nie płakał, dlatego chmury robiły to za niego. Jedyną oznaką bezgranicznego smutku mieszkającego w jego sercu były ciemnoniebieskie oczy, zawsze patrzące na świat z lekko wystraszonym wyrazem. Dlatego musiałem go chronić i pokazać, że przy mnie nic mu nie grozi. Nikogo innego nie darzyłem tak płomiennym uczuciem jak jego. Kochałem go całym sercem, byłem w nim zakochany każdym rodzajem miłości, tej braterskiej, tej rodzinnej, tej z podziwu, tej ze współczucia, tej z litości. Ale mimo wszystko najbardziej kochałem go miłością z miłości. Chciałem móc leżeć przy nim tak już zawsze, patrzeć na jego pogrążoną we śnie twarz... Moje spojrzenie samoistnie powędrowały ku jego szyi, a dłonie odruchowo się zacisnęły. Nie, nie. Jeszcze nie czas na tak radykalne środki. Ciaśniej otuliłem go kołdrą, patrząc na białą koszulę, w której spał. Uśmiechnąłem się delikatnie, wiedząc, że należy do mnie, zarówno koszula jak i osoba w nią ubrana. Nachyliłem się i delikatnie musnąłem jego czoło wargami. - Dobranoc, mój słowiku - wyszeptałem, wiedząc, że mnie nie słyszy. Przysunąłem się bliżej niego, pozwalając mu wtulić się w moje ciało. Chciałem, żeby tak mogło być już zawsze. Słowik, który miał być mój od początku wreszcie należał tylko do mnie.