środa, 19 marca 2014

Wasuretai. Dwa.

Witam, witam~
Saiteś wraca do pisania, ma całkiem spoko internety i trochę weny ^u^
A więc akcja pod tytułem nocowanko, hihihi~
Ach, yaoistki (i Rejto-kun XD) cieszcie sieum ^u^
Hmm, chciałbym tutaj napisać dedykację, a więc~

Sebusiowi, który był mi inspiracją,
Marytnyan senpai, bo była mą motywacją, 
Raito, gdyż był mi wsparciem
I siostrze, która latała do pokoju z żarciem~!

*Sai wirtuoz wierszy i poeta*
Pozwolę sobie odpowiedzieć na komentarze tutaj X3
Jacob: TO NIE JEST RUDE, TO JEST MARCHEWKOWE! 
Sebciu: Na magicznych kartkach piszę nie tylko to~ =w=
MartyNYAN Senpai: Dziękuję, a w dodatku jesteś kochana bo tak XD
Connie-chan: JA TEŻ JE SHIPPUJĘ XD Hmm, nie są na nikim wzorowane, ale... Cóż, to taka trochę dziwna część mnie, rozdzielona na dwa XD Huh, ukradłem Ci ich.
No więc tyle XD
Oczywiście znowu nie poprawiałem, starałem się szybko to wstawić, usunęło mi pół rozdziału (bo siostra mi komputer zepsuła! D:) no i tak ogólnie wszystko się przeciwko mnie zbuntowało.
No dobra, koniec ględzenia, tłumaczy się winny, zapraszam do czytania scen tak seksiastych jak moja matematyczka w miniówie .____.

Wasuretai - Chcę Zapomnieć

Usłyszałem własny śmiech.
Psychopatyczny, zupełnie jakby nie należący do mnie. Wzdrygnąłem się, czując ciepłą krew na twarzy. Szybkim ruchem starłem ją i nie wiedząc czemu, włożyłem zakrwawiony palec do ust.
Widząc martwych mężczyzn uśmiechnąłem się do siebie, dumny z mojego dzieła. Skierowałem się w stronę łóżka, do małej, skulonej postaci. Chciałem ją pocieszyć, ale ona spojrzała na mnie z przerażeniem i zaczęła krztusić się łzami. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, więc cofnąłem się o krok i potknąłem. Poczułem ból w czaszce, chyba uderzyłem się w głowę... Obraz zaczął mi się zamazywać, nie widziałem już prawie nic...
Słyszałem tylko ciche łkanie dziecka...
***
Odkąd poznałem Vincenta minęły już dobre dwa tygodnie, a my skumplowaliśmy się do reszty. Teraz byliśmy jak męska wersja Annie i Cath. Każdą przerwę spędzaliśmy razem, albo tylko we dwoje albo z innymi uczniami, ale razem.
Koszmary nadal nawiedzały mnie co noc, czasem bardziej przerażające, czasem mniej... Ale zawsze krwawe. Nie mam pojęcia, czym zawinili mi ci ludzie.
Westchnąłem i potarłem skronie, idąc za Vincentem.
- Naaaaaaaaath! - usłyszałem głos Annie i odwróciłem się, a dziewczyna wpadła mi w ramiona, przytulając mocno.
Zaśmiałem się wesoło, odwzajemniając jej uścisk.
- Co jest? Chyba ot tak do mnie nie przybywasz? - uniosłem jedną brew.
- Danna-sama – usłyszałem cichy głos Cath, stojącej za Annie i udającej powagę.
- Że co proszę? - spytałem zdziwiony – Czy ty mnie obrażasz?
Na moje pytanie obie dziewczyny wybuchnęły śmiechem, a Annie podeszła do niższej dziewczyny i zaczęła wieszać się jej na ramieniu.
- Claude! Claude! Jestem głodny! Chce mi się pić! Nudzę się! - zaczęła krzyczeć marudnym głosem, krzywiąc się co jakiś czas.
- Zajmę się tym, mój panie – Cath skłoniła się przed nią, a po chwili obie wybuchnęły szaleńczym chichotem.
Wymieniłem zdziwione spojrzenia z Marchewkiem i zaśmiałem się głupio.
- Można wiedzieć o co chodzi? - podszedłem do nich.
- Pod jednym warunkiem – odpowiedziała Cath z dziwnym wyrazem twarzy.
- Mam się bać? - spytałem, już lekko wystraszony.
- Ależ skąd – machnęła ręką – Chcę tylko, żebyś coś powiedział, a mianowicie... - wzięła głębszy oddech i wypaliła - „Claude! Houhe o taraluna rondero tarel!”. A ty... - wskazała na Marchewka, który momentalnie odsunął się o krok – Masz powiedzieć „Yes, your highness” i się ukłonić - zażądała.
Spojrzałem na nią zaskoczony.
- Houhe o taraluna rondero tarel? - spytałem cicho, a odpowiedziało mi podwójne kiwnięcie głowami – A dlaczego on ma łatwiejsze? - spytałem, wyginając wargi.
- Bo tak – wyszczerzyła się Annie.
- No dobra... - westchnąłem, nie mając przeciwko niej żadnych argumentów – W sumie to sam nie wiem po co to robię, ale... - odwróciłem się do pomarańczowowłosego i wskazałem na niego palcem, chcąc dodać dramatyzmu tej scenie – Claude! - krzyknąłem, ściągając na siebie skołowane spojrzenia ludzi wokół – Houhe o taraluna rondero tarel! - wczułem się w role, nie powiem.
- Yes, your highness – odpowiedział Vincent, kłaniając mi się lekko.
Zaraz mogliśmy usłyszeć podekscytowane piski dwóch dziewczyn, które złapały się za ręce i zaczęły podskakiwać.
- Widziałaś? Całkiem jak oni! - krzyczała Cath, ciesząc się nie wiem z czego.
- A Nath to ma nawet głos jak Alois! - odkrzyknęła Annie, piskliwym głosem – I mają takie samo nazwisko!
- A Vincent? Widziałaś go?! Tylko okulary i byłby jak Claude! - śmiała się Cath, a ja i Marchewek coraz mniej rozumieliśmy tą sytuację.
- Zaraz... Powoli – rozłożyłem ręce nad nimi – Serio... Powoli. O co wam chodzi? - spytałem unosząc brwi.
Annie szybko wyjęła z plecaka piórnik i czarny marker. Chwyciła mnie za rękę i na nadgarstku napisała mi jakąś nazwę.
- Obejrzyjcie to, zrozumiecie – wyszczerzyła się, a ja przeczytałem napis.
- Ku... Ro... Shitsu... Ji... II... - spojrzałem na nią lekko zdziwiony – To jest to wasze anime?
- Tak – uśmiechnęła się Cath – Mówię wam, obejrzyjcie! - zawołała i śmiejąc się odbiegła, targając za sobą wysoką blondynkę.
- No dobra... - wzruszyłem ramionami i odwróciłem się do Marchewka – Więc jak? Dzisiaj piątek... Idziesz do mnie i oglądamy to coś? - spytałem, śmiejąc się.
- Jak chcesz – uśmiechnął się pomarańczowowłosy, ale od razu było widać, że się zgadza – Nie będę musiał kolejnego weekendu przesiedzieć sam... - westchnął cicho, a ja spojrzałem na niego lekko zmartwiony.
Przez te dwa tygodnie zdążyłem się dowiedzieć, że chłopak mieszka w moim mieście od niedawna, bo przeprowadził się już w trakcie roku szkolnego... Z powodów, o których nie chciał mi mówić. Nie naciskałem, bo sam mało mówiłem o swoim domu. Wiedziałem też, że teraz mieszka na stancji niedaleko mnie, co było w porządku, bo mogliśmy razem wracać.
- Ej, przecież mogłeś wbijać do mnie! - wyszczerzyłem się do niego.
- Ale... A co na to twoja mama, nie miałaby nic przeciwko? - spytał lekko zakłopotany.
- Ach – machnąłem ręką – Ona nawet by nie zauważyła. A poza tym to zawsze się zgadza – „bo nie obchodzi ją, co robię”, dodałem w myślach.
- No dobra... - uśmiechnął się nieco pewniej – Czyli że o której mam przyjść?
- Możesz nawet od razy po szkole... Tylko musisz iść po coś do spania, bo w moje ciuchy się nie zmieścisz – wyszczerzyłem się od ucha do ucha.
- Na noc? - zerknął na mnie zdziwiony.
- A coś ty myślał? Takiego czegoś jak „anime” nie da się obejrzeć w godzinę – zacząłem się śmiać.
- Jak tam chcesz – uśmiechnął się lekko – W takim razie po lekcjach wracasz ze mną, biorę rzeczy i idziemy do ciebie!
Skinąłem głową i pożegnałem się z Marchewkiem, bo akurat zadzwonił dzwonek.
Dzisiaj znowu kończyliśmy o tej samej porze, więc nie musiałem na niego długo czekać. Gdy zadzwonił dzwonek po ostatniej lekcji, wymęczony zwlokłem się z sali językowej do szatni, w ślimaczym tempie przebrałem się i poszedłem w nasze tradycyjne miejsce obok schodów. Vincent już tam na mnie czekał, w swojej ulubionej, skórzanej kurtce, uśmiechając się do mnie.
Spojrzałem na niego spod byka, bo to nie on kisił się w szkole przez osiem lekcji, z których cztery to były matematyka, fizyka, chemia i biologia. Nie, on się cieszył, bo miał do szkoły na dziesiątą, więc miał sześć lekcji, w tym godzinę wychowawczą i religię!
- Nie złość się na plan lekcji – zaśmiał się, patrząc na moją minę, która idealnie wyrażała moje uczucia.
- Chodźmy, nie chce mi się dłużej siedzieć w Naleśnikarni – przeciągnąłem się, stając na palcach.
- A właśnie... Już kilka razy to słyszałem, a nadal nie rozumiem... Dlaczego „Naleśnikarnia”? - spytał, wychodząc ze szkoły.
- Ach! - zacząłem się cicho śmiać – To było w pierwszej klasie...Nie wiem skąd wpadł mi do głowy taki durny pomysł, ale wydrukowałem ulotki z napisem, że jest Dzień Naleśnika, więc pewna miła naleśnikarnia rozdaje je za darmo... No i podałem adres szkoły – zachichotałem, przypominając sobie mój pierwszy taki wybryk – Ach, te tłumy ludzi...
- Serio? - wytrzeszczył na mnie oczy.
- Nie, wkręcam cię, tak jak cała szkoła – zaśmiałem się przechodząc przez pasy.
- A myślałem, że to ja miałem dziwne pomysły – zaczął się śmiać, zatrzymując pod pod domem – Idziesz ze mną?
Wytrzeszczyłem na niego oczy, bo nigdy wcześniej nie byłem u niego w mieszkaniu, podczas gdy on u mnie był już kilka razy.
- No chyba – wyszczerzyłem się, myśląc jak wygląda jego pokój.
Vincent zaprowadził mnie na górę i z niepewnym uśmiechem otworzył przede mną drzwi.
Zobaczyłem niezbyt duży, przytulny pokój. Naprzeciwko drzwi było całkiem spore okno, a pod nim stało wąskie i długie łóżko, okryte ciemnym kocem. Po lewej stronie drzwi była średniej wielkości szafa i półka z książkami, a po prawej biurko z komputerem. Od razu skierowałem się do książek i zobaczyłem tam wiele znajomych tytułów.
- Dobry gust – wyszczerzyłem się, biorąc do ręki „Hobbita” Tolkiena – Pierwszy raz przeczytałem ją, gdy miałem dziewięć lat... - otworzyłem książkę na losowej stronie, czytając kawałek tekstu.
Odstawiłem ją na półkę i spojrzałem na Vincenta.
- Vinnie... - przeciągnąłem trochę jego imię – Muszę do toalety...
Chłopak wskazał mi drzwi między biurkiem a łóżkiem i zaczął grzebać w szafie w poszukiwaniu jakichś ubrań do spania. Otworzyłem tajemnicze drzwi i zobaczyłem skromnie urządzoną łazienkę z prysznicem. Szybko skorzystałem z toalety i umyłem ręce, zerkając na siebie w lustrze i coś przykuło moją uwagę. A mianowicie... Żel pod prysznic. Podszedłem do kabiny z lekkim uśmieszkiem i wyjąłem buteleczkę. Otworzyłem ją i wciągnąłem do nosa zapach cynamonu. „Mleko z miodem”, tak pisało na opakowaniu, czego nigdy nie umiałem zrozumieć. Zacząłem chichotać i nachyliłem się, żeby odłożyć żel, ale poślizgnąłem się i wylądowałem pod prysznicem. Głośno rąbnąłem w ziemię i jęknąłem, zaraz zaczynając się śmiać ze swojej głupoty.
- Nath?! Co się dzieje?! Wchodzę! - usłyszałem krzyk Marchewka i zobaczyłem, jak z wystraszoną miną wbiega do łazienki.
Jakie było jego zaskoczenie, gdy zobaczył mnie pod prysznicem, z buteleczką żelu w rękach, w dodatku śmiejącego się jak idiota. Z zaskoczonym wyrazem twarzy podał mi rękę i pomógł wstać, a ja chichrałem się jak debil i nie mogłem przestać.
- Okej... Nie wnikam, co ty tu robiłeś... - powiedział zmieszany, gdy pomachałem mu buteleczką przed nosem – Po co ci mój żel pod prysznic? - uniósł jedną brew, a ja ponownie wybuchnąłem śmiechem.
- W-wą-wąchałem – ledwo wydusiłem, bo pomału brakowało mi oddechu.
Vincent nie skomentował tego, tylko odstawił buteleczkę na miejsce i wyprowadził mnie z łazienki.
- Ja już się zebrałem... - spojrzał na mnie, a ja pomału przestałem chichrać się pod nosem – Idziemy?
- Jaaaasne! - zaśmiałem się i tanecznym krokiem wyszedłem z jego małego mieszkania.
Od Vincenta do mnie był już tylko kawałek, więc szybko go przeszliśmy. Gdy weszliśmy do mojego domu od razu skierowałem się do kuchni.
- Cześć An – rzuciłem w stronę siostry i spojrzałem na matkę, która robiła coś do jedzenia – Przyszedł kolega... Zostanie na weekend... - mruknąłem, a gdy usłyszałem odpowiedź w stylu „aha” poszedłem na górę, do swojego pokoju, w którym na złożonym łóżku siedział Marchewek. Rzuciłem plecak na ziemię i z uśmiechem odwróciłem się do niego.
- Możesz zostać ile chcesz! - zaśmiałem się i wyjąłem z szuflady w biurku portfel z odłożonymi pieniędzmi – Idziemy po jakieś żarcie czy coś?
- Okej, też wziąłem kasę – uśmiechnął się i pomachał brązowym portfelem.
Machnąłem na niego ręką i zeszliśmy na dół, po drodze spotykając siostrę.
- Gdzie idziecie? - spytała, patrząc na nas.
- Do sklepu, dzisiaj będziemy oglądać anime – wyszczerzyłem się.
- Ach... To jest ten Vincent? - spytała z delikatnym uśmiechem.
Nie wiem jakim cudem, ale moja siostra nigdy wcześniej go nie widziała.
- No tak, poznajcie się! An, to jest Vinnie – wskazałem na chłopaka, który zabił mnie wzrokiem i lekko skinął głową do blondynki – Vinnie, to moja An! - dziesięciolatka lekko dygnęła.
- Ma pan ładne włosy – powiedziała z uśmiechem i podeszła do mnie – Kup mi coś słodkiego, proszę... - wbiła we mnie te swoje błękitne tęczówki.
No i jak tu takiej odmówić?
- Jasne – pomachałem jej i wybiegłem z domu, przed drzwiami czekając na mojego prywatnego giganta., który po chwili do mnie dołączył.
- Tak bez kurtki? - spytał, unosząc jedną brew – Nie jest ci zimno?
- Nie – uśmiechnąłem się.
Co z tego, że jest już grudzień, jak nawet śniegu nie ma? Nie jest nawet chłodno.
- A nawet jeśli, to lubię zimno.
Po chwili dotarliśmy do sklepu, w którym zrobiliśmy duże zakupy. Wracając podskakiwałem sobie, nucąc coś pod nosem, machając siatką i patrząc w niebo, które powoli ciemniało. Oczywiście potknąłem się i wylądowałbym na ziemi, gdyby nie Marchewek, który w ostatniej chwili złapał mnie za koszulę na plecach.
- Dziękuję – zaśmiałem się, stając prosto.
Od jakiegoś czasu moje ciało nie cierpiało tak bardzo jak zwykle, bo Vinnie ma całkiem dobry refleks.
Po kilku minutach byliśmy już w domu i wchodziliśmy na górę.
- Nathaniel! - usłyszałem krzyk matki, która wyjrzała z łazienki, gdy wchodziliśmy do pokoju – Wychodzę dzisiaj, nie czekajcie na mnie. Christopher pojedzie do babci, a ty zajmij się Anabelle.
- Jasne – powiedziałem, z obojętnością patrząc na jej mocno wymalowaną twarz – O której będziesz?
- Nie twoja sprawa – powiedziała, zamykając drzwi i ucinając dyskusję.
Czyli że mamy dom wolny na weekend, bo znając życie wróci jutro, w niedzielę, albo nawet w poniedziałek rano.
- No dobra – mruknąłem i wszedłem do pokoju.
Znając życie gdyby nie Vincent to już byłaby awantura, że o coś spytałem. Odłożyłem jedną siatkę i zostawiając chłopaka samego pobiegłem po miski, szklanki i inne pierdołki.
- Nath? - w momencie gdy wyjmowałem z szafki miskę na chipsy usłyszałem głos An – Mama znowu gdzieś jedzie?
- Tak – westchnąłem – Jak chcesz to wbij do nas, mamy twoje słodycze – uśmiechnąłem się delikatnie.
- Przyjdę.... Na chwilę – skinęła głową, na co ja uśmiechnąłem się pod nosem i poszedłem na górę.
Przyniosłem wszystko, co było potrzebne i zauważyłem, że Vincent powyjmował już przekąski ze wszystkich trzech reklamówek. Wyszczerzyłem się i włączyłem mojego sfatygowanego laptopa, stojącego na biurku, a Marchewek w tym czasie porozkładał słodycze i usiadł na kanapie.
- Wychodzę! - usłyszałem krzyk matki i trzaśnięcie drzwiami, a po chwili dźwięk silnika. Zaśmiałem się wesoło.
- No to teraz mamy luzy – rozpromieniłem się.
Podszedłem do Marchewka i łapiąc się pod boki nachyliłem nad nim ze złowieszczym uśmieszkiem na twarzy.
- Ja doooobrze wiem, co chcesz teraz robić – powiedziałem, lekko przyciszonym głosem.
- Co masz na myśli? - odpowiedziało mi zaskoczone spojrzenie zielonookiego – Chciałbym robić wiele rzeczy...
- Och, ale wiesz... Jest coraz później, w domu są tylko trzy osoby... Ty, ja i dziesięciolatka, która niedługo pójdzie spać... Jak sądzisz, o czym mówię? - spytałem, zaczepnie unosząc brew.
Nie wiem sam, po co mówiłem takie rzeczy, ale... Chyba trochę bawiły mnie reakcje starszego chłopaka. Och, jakim ja jestem złym sadystą!
- M-masz na myśli... - widziałem, że ze zdenerwowaniem przełknął ślinę.
- Jasne, że mam na myśli zwiedzanie domu! - wypaliłem, ze śmiechem zauważając jego skołowane spojrzenie.
Złapałem go za ramię, dając znak do wstania i skierowałem się na korytarz, a Marchewek poczłapał za mną.
- Mmm... O! Może najpierw pokażę ci dół! - zawołałem, zbiegając po schodach i robiąc mnóstwo hałasu. Normalnie, gdyby matka to usłyszała, od razu byłaby awantura. Słyszałem, że chłopak idzie za mną, więc skierowałem się do salonu.
Pokój był przestronny i utrzymany w odcieniach brązu oraz beżu. Przed jasną kanapą na środku pokoju stało duży, prawie czarny kominek. Na ścianach było wiele półek, po brzegi wyładowanych książkami, które zostawił tata. Dookoła było mnóstwo puf, stołków i innych takich, a przed kanapą był masywny, dębowy stół. Podszedłem do niego i bezceremonialnie się na nim rozłożyłem, patrząc w sufit.
- A zatem witam w moim salonie – zaśmiałem się, gdy usłyszałem swój lekko zduszony przez leżenie głos – Rozgość się, Sir Avenicci.
- Ależ dziękuję za gościnę, hrabio Trancy... - w czasie spędzanym ze mną przyzwyczaił się do mojego dziwnego „trybu szlachcica”, jak to ładnie ujęła Pani Wychowawczyni, a czasem nawet tak odpowiadał – To naprawdę miłe, ale wolałbym jednak dalej zwiedzać, niźli oglądać twe bezwładne ciało, zalegające na stole.
- Nie ma sprawy – zachichotałem, wstając i zerkając spod grzywki na długowłosego. W sumie to do taj pory nie miałem pojęcia, jakie długie są jego włosy, bo zawsze nosił je jakoś dziwnie spięte.
Zlazłem ze stołu i oprowadziłem go po kuchni, małej łazience, jadalni i przedpokoju, który widział za każdym razem gdy u mnie był. Po jakimś czasie znowu skierowaliśmy się na górę. Ominąłem pokój matki, wiedząc, że nie ma tam nic wartego pokazania i skierowałem się do jamy bachora, zwanego przez resztę domowników „Christopher” lub „Chris”. Otworzyłem przed Marchewkiem drzwi do zabawkowego raju, a on tylko wytrzeszczył oczy.
- Tyle zabawek w jednym miejscu... To w ogóle możliwe? - spytał, zaskoczony.
W sumie to sam nie wiedziałem, więc tylko wzruszyłem ramionami i poszedłem do pokoju An. Grzecznie zapukałem, a gdy usłyszałem „proszę” delikatnie otworzyłem drzwi.
- An... Mogę pokazać Marchewkowi twój pokój? - wyszczerzyłem się i zauważyłem, że siostra rzuca mi zaskoczone spojrzenie znad rysunku, nad którym właśnie pracowała.
Swoją drogą, to chyba każdy w tym domu (oprócz bachora) lubili rysować. I ja, i An, i matka... Tata też lubił rysować, chociaż on wolał rzeźbić. Nie miałem tak silnych rąk jak on, więc nie za bardzo mi to wychodziło, dlatego przerzuciłem się na szkicowanie.
- Możesz, oczywiście – skinęła głową, wracając do projektu.
- Kamaaan, Lady Anabelle zezwoliła na zwiedzanie – zaśmiałem się, chwytając Vincenta za nadgarstek i wciągając do małego, fioletowego pokoju.
Pierwszym, co rzucało się w oczy, był kolor. Drugim – rysunki. Bardzo dużo rysunków, które były wszędzie. Na szafkach, na łóżku, na biurku, na podłodze... Były takie mniej udanie i takie, które wyglądały wspaniale, a każdy z nich zrobiła moja młodsza siostra.
- Chyba... Chyba lubisz rysować – mruknął Vinnie, rozglądając się po pokoju z lekkim uśmiechem. Odpowiedziało mu skinięcie głową skupionej dziesięciolatki.
Po cichu wyszedłem z pokoju, starając się jej nie przeszkadzać, a chłopak zrobił to samo. Na korytarzu złapałem się pod boki, rozglądając wokół.
- Pokazałem ci już wszystko... Oprócz tej fajnej łazienki! - zaśmiałem się, prowadząc go w jej stronę.
- Fajnej? Co fajnego w łazience? - uniósł brew, idąc za mną. Śmiesznie wyglądał.
- Zobaczysz – uśmiechnąłem się tajemniczo, otwierając przed nim drzwi do tajemnego pomieszczenia.
- Wanna – powiedział, wytrzeszczając oczy.
Co prawda to prawda.
Środek przestronnej łazienki był zajmowany przez dużą, bardzo, bardzo dużą biało złotą wannę. Kremowe kafelki lśniły pod stopami, odbijając blask lampy ze sztucznych kryształów. W tylnym lewym rogu pomieszczenia była toaleta, ale nie rzucała się w oczy. Po prawej, na ścianie wisiało duże lustro, pod którym stała szafka z umywalką. Po obu stronach drzwi stały dwie szafki, w których było mnóstwo kosmetyków, płynów do kąpieli i innych rzeczy w tym stylu. Niby nic wielkiego, ale dawało całkiem fajny efekt.
Uśmiechnąłem się, patrząc na zaskoczonego Marchewka. Nie dość, że takie wielkie wanny są rzadko spotykane, to on miał malutki prysznic... Zachichotałem pod nosem.
- Ale wielka – nadal się na nią gapił – Ej... My byśmy się tu we dwoje zmieścili! - krzyknął, patrząc na mnie i łapiąc się za głowę.
- Ta, i może od razu An na dokładkę? - zacząłem się głośno śmiać, a chłopak trochę się speszył.
- Nie ma bata, ja się tu dzisiaj muszę wykąpać...
- Ja pierwszy – pokazałem mu język.
- Nie ma mowy, ja! Jestem gościem – uśmiechnął się zaczepnie.
- A ja właścicielem domu, więc mam prawo ustalać pory kąpieli – puściłem mu perskie oko i poszedłem do pokoju.
Moje własne miejsce w tym domu było niezbyt duże. Jak to mówią... Ciasne ale własne. Naprzeciwko drzwi stało jasnobrązowe biurko, a po lewej od niego, obok wejścia, stała całkiem duża szafa, kilka tonów ciemniejsza od niego. Obok biurka było wyjście na balkon, który łączył się z tym od An. Pod lewą ścianą było moje czerwone, rozkładane łóżko, a tuż koło niego mała szafka nocna i nad nią półka z książkami. Przed kanapą stał stolik, na którym Vincent rozłożył część słodyczy.
Spojrzałem na budzik, stojący na szafce nocnej i zauważyłem, że jest już po dwudziestej. Zrobiłem wielkie oczy i złapałem się za głowę.
- No no no, czas chyba na jakąś kolację... - powiedziałem, odwracając się do Marchewka.
Chłopak odpowiedział mi skinięciem głowy, na co ja od razu puściłem się biegiem po schodach. Dzisiaj jakoś rozpierała mnie energia, więc starałem się ją spożytkować. Gdy przygotowywałem kolację usłyszałem, że pomarańczowowłosy zszedł za mną i siada przy stole.
- Do garów, kobieto – usłyszałem jego rozbawiony głos i odwróciłem się do niego, pokazując mu język.
- Chcesz z mięsem czy bez? - spytałem, zaglądając do lodówki.
- Wszystko mi jedno, nie przepadam za nim zbytnio, ale nie obrażę się, jak mi je dasz – kątem oka spostrzegłem, że się przeciąga.
- O, okej! Czyli że bez! - uśmiechnąłem się wesoło, wracając do roboty.
Nuciłem sobie pod nosem jedną z dziwnych piosenek, które zwykle wynajdowałem w weekendy, kiedy nudziłem się gorzej niż... No, to co się nudzi. Nagle poczułem coś dziwnego na swoich ramionach, więc odwróciłem się i zauważyłem jak Marchewek ze skupieniem zakłada mi fartuch, który wisiał niedaleko.
- No co? - spytał lekko oburzony, wyłapując moje zaskoczone i zarazem rozbawione spojrzenie – To pasuje do gospodyni! - skrzyżował ręce na piersi i usiadł na swoim miejscu, obrażając się.
- Nic, nic... - starałem się nie wybuchnąć śmiechem. Jego mina była wprost bezcenna. Po pewnym czasie musiałem wybrać herbatę i jak zwykle miałem dylemat.
- AAAAAAAN! - zawołałem bezradnym głosem.
- Earl Grey! - odpowiedziało mi krzyknięcie z góry, bo siostra już dobrze wiedziała, o co mi chodzi.
Westchnąłem, mrucząc pod nosem coś o „tym nudnym Earl Greyu” i zacząłem wbijać spojrzenie w półkę z herbatami.
- Jak się będziesz gapił, to ci herbatka nie spadnie z nieba i nie powie „Och, Nath, zaparz mnie!” - usłyszałem głos Marchewka, który nagle zaczął piszczeć jak dziewczyna, starając się naśladować głos herbaty. O ile coś takiego istnieje.
- To ty mi coś poradź – powiedziałem, patrząc na niego lekko rozbawiony.
- Hmm... - zobaczyłem, jak odchyla się na krześle. Aż dziwne, że jeszcze nie leżał na podłodze – Ja lubię herbatę z mlekiem... - zastanowił się.
- O, do mleka dobrze pasuje Assam! - wyszczerzyłem się i sięgnąłem po puszkę z tą herbatą.
- O czym ty do mnie rozmawiasz? - spojrzał na mnie zaskoczony, a ja zbyłem go machnięciem ręki i zacząłem z nabożeństwem zaparzać napój.
Po chwili herbata w dzbanku stała już na stole, obok talerza z kanapkami, przybranymi najróżniejszą zieleniną.
- AN! KOLACJA! - krzyknąłem, a po chwili siostra już siedziała na swoim miejscu i wcinała kanapkę.
- Smacznego – wyszczerzyłem się i sięgnąłem po kanapkę, ale nagle poderwałem się z miejsca i podbiegłem do lodówki. Wyjąłem z niej mleko i nalałem go do filiżanki Vincenta, a później do swojej.
- An też chce? - spytałem z uśmiechem, ale siostra pokręciła głową.
Usiadłem sobie i zacząłem powoli jeść swoją kolorową kanapeczkę, wbijając wzrok w chłopaka naprzeciwko mnie.
- Wyglądasz, jakbyś chciał mi powiedzieć, że skończę jak ta kanapka... - usłyszałem zakłopotany głos pomarańczowowłosego.
Wybuchnąłem śmiechem, patrząc na jego minę. Po chwili usłyszałem, jak An wstaje od stołu i kieruje się do góry.
- Dobranoc... - powiedziała, ziewając – Idę już spać... Wezmę tylko od was swoje słodycze. Możecie być w miarę cicho? - spytała, podnosząc okulary i przecierając oczy.
- Jaasne! - pomachałem jej i wróciłem do jedzenia.
Z ledwością wcisnąłem w siebie drugą kanapkę, podczas gdy Vincent zjadał już chyba szóstą.
- Ech, ale się obżarłam – wyciągnąłem się na krześle, ziewając.
- Dwoma kanapkami? - zrobił wielkie oczy – Nie no, rozumiem, jestem trochę wyższy od ciebie, ale... No, gdybym był twojego wzrostu to bym się dwoma nie najadł – uniósł brew – Tak właściwie to ile ty ważysz? - spytał, wbijając we mnie uważne spojrzenie.
- Eee... - odpowiedziałem zakłopotany, odwracając wzrok. Wiedziałem dobrze, że ważę o wiele za mało niż powinienem, ale zbytnio się tym nie przejmowałem. Za to ludzie wokół mnie aż za bardzo.
- Ile? - spytał stanowczym głosem.
- Pięćdziesiąt kilo? - bardziej spytałem, nie patrząc na niego.
- A wzrost? - spojrzał na mnie poważnie – Metr siedemdziesiąt?
- No... Tego... Tak? - wbiłem spojrzenie w swoje kolana.
- Nie chcę cię męczyć, ale... Weź zjedz jeszcze jedną... - w jego głosie można było wyczuć troskę.
Niezbyt chętnie sięgnąłem po trzecią kanapkę i powoli ją zjadłem, ledwo mieszcząc w brzuchu. Czułem na sobie zmartwione spojrzenie chłopaka, więc nie podnosiłem wzroku. Gdy stało się to wręcz nieznośne, a dookoła zapadła krępująca cisza podniosłem głowę i spojrzałem na niego, uśmiechając się wesoło.
- Słuchaj, ja wiem, że ważę za mało, ale... Tak już mam – wzruszyłem ramionami – To nic nowego – zaśmiałem się, wstając od stołu.
- No... Ale to serio duża niedowaga... - powiedział niepewnie, idąc w moje ślady.
- Wiem, wiem... Ale mówię poważnie, nie martw się o mnie – puściłem mu oczko, wchodząc po schodach.
- Jak tam sobie chcesz, ale musisz jeść więcej – powiedział, uśmiechając się delikatnie i wspinając się za mną.
- Tak, tak – zaśmiałem się, wchodząc do pokoju. Podszedłem do szafy i wyjąłem z niej jedną z kilku słodkich piżam, podrzuconych przez kuzynkę.
Sam nie wiem, czemu miałem u siebie tyle damskich ciuszków, ale starsza dziewczyna od dzieciństwa chciała zrobić ze mnie istotkę przeciwnej płci. Teraz była na studiach, ale nie przeszkadzało jej to w dalszych próbach. Piżama, którą od niej dostałem była ciemnogranatowa, z materiału przyjemnego w dotyku i szyta na kształt japońskiego kimona. Mimi też była fascynatką Japonii i wszystkiego co z nią związane, więc i mnie starała się w to wkręcić. Nie powiem, wszystko to było strasznie ciekawe, ale jak w ciągu dwóch dni dowiesz się o tym kraju więcej niż w ciągu całego życia, to mózg lekko wysiada...
Zobaczyłem, że Vincent też wyjmuje swoją piżamę i idzie pod łazienkę. Pobiegłem za nim, łapiąc go w pasie i starając się go odciągnąć od jej drzwi. Usłyszałem jego śmiech, gdy odepchnął mnie od siebie.
- To nie fair! - krzyknąłem, tupiąc nogą.
- Jak to niby? Jestem gościem, mam prawo! - odkrzyknął, szczerząc się.
- A ja ustalam pory i ustaliłem, że ja idę pierwszy! - pokazałem mu język.
- No to chyba będąc dobrym gospodarzem powinieneś ustalić, że goście mają pierwszeństwo, hrabio Trancy! – uśmiechnął się triumfalnie, kładąc rękę na klamce.
- Hrabia pojechał w góry nad morze, została tylko niewychowana służba! – pacnąłem go w rękę i sam złapałem za klamkę.
- Ale chyba hrabia zostawił jej jakieś wskazówki i ustalenia! - krzyknął oburzony, zakładając ręce na piersi.
- A zostawił! Ustalił zasadę „róbta co chceta”! - wrzasnąłem, śmiejąc się głośno i już miałem wejść do łazienki, gdyby nie coś, co zmroziło mi krew w żyłach.
... A raczej ktoś.
Za obrażonym Vincentem stała mała, jasnowłosa postać mojej siostry.
Niby nic, ale nie wyglądała jak ona. Z uprzejmej i cichej An nie było w niej nic.
Jasne włosy opadały jej na pochyloną twarz, a prawą dłoń zaciskała na metalowym pręcie, który zawsze stał w jej pokoju.
Ze strachem przełknąłem ślinę, a Marchewek zauważył moje spojrzenie i nagle jakby zbladł. Powoli odwrócił głowę i gdy tylko zobaczył młodą odsunął się na bezpieczną odległość.
- A-An... - zacząłem łamiącym się głosem, ale dziewczynka mi przerwała.
- Mieliście być cicho – powiedziała, podnosząc głowę i zerkając na mnie morderczo.
- W-wybacz! - krzyknąłem, odsuwając się od niej o kilka kroków.
Wyglądała przerażająco.
- Cicho! - krzyknęła, tnąc powietrze głosem jak brzytwą – Nie obchodzi mnie, co ustalił hrabia Trancy odnośnie kąpieli... Ja ustaliłam, że albo grzecznie wykąpiecie się razem, albo żaden nawet nie postawi nogi w łazience.
- Ale An... - chciałem zaoponować, ale przerwało mi świśnięcie pręta.
- Wybierać! Albo razem, albo nawet na siku was nie wpuszczę! - krzyknęła, mrożąc mnie wzrokiem – Przez cały weekend – dodała, znowu opuszczając głowę.
- N-no to my razem... - powiedziałem niepewnie, ale przerwał mi Vincent.
- Ale Nath! - zamilkł, gdy tylko An na niego spojrzała.
- Mówiłeś coś? - spytała chłodno, patrząc na niego wzrokiem seryjnego mordercy i machając mu prętem przed nosem.
Niby oboje byliśmy od niej wyżsi, ba, Vinnie o ponad pół metra, ale teraz to jakby ona nad nami górowała. Chłopak gorączkowo pokręcił głową, a usta blondynki rozciągnęły się w dziwnym uśmiechu.
- Grzeczni chłopcy... - powiedziała, przekrzywiając głowę – Mam ich pilnować? - zaczęła toczyć ze sobą monolog – Nie, nieważne co zrobią, i tak się dowiem... - mruknęła, poprawiając włosy – Dobranoc – rzuciła nam ostatnie mrożące krew w żyłach spojrzenie i poszła do swojego pokoju.
Gdy tylko zniknęła za drzwiami wypuściłem z płuc powietrze, które nieświadomie wstrzymywałem.
- Ona tak często? - spytał zszokowany Vincent, wchodząc do łazienki, a ja podążyłem za nim.
- Nie... Rzadko, ale to przerażające – otarłem czoło – To coś na kształt lunatykowania, tylko że z otwartymi oczami – wzruszyłem ramionami.
- To tak się da? - Vincent wytrzeszczył na mnie oczy.
- No... Chyba. Widziałeś – poczułem, że moje nogi nadal są jak z waty – Ech, jak ja tego nie lubię – zaśmiałem się cicho.
- Jest przerażająca... - mruknął pomarańczowowłosy, kładąc swoją piżamę na szafce – I jeszcze ta jej rura od odkurzacza...
- A ja z niej kilka razy oberwałem – zachichotałem – Tylko że młoda później tego nie pamiętała. Jakieś rozdwojenie jaźni... - wykonałem dziwny gest koło głowy i wbiłem spojrzenie w wannę.
Nastała krępująca cisza...
- Więc tego... Co teraz? - spytał Marchewek bezradnie.
- No chyba musimy się wykąpać... Jakoś tak, tego, we dwoje, czy coś... - no, nie powiem, młoda zawsze umiała wprawić mnie w zakłopotanie, ale tym razem wyszło jej wyjątkowo dobrze.
- Ale ona się nie dowie, że kąpaliśmy się oso-
- Zapomnij! - zza ściany dał się słyszeć jej krzyk.
Odruchowo skuliłem się w sobie i zacząłem napuszczać wodę do wanny.
- To jest An – powiedziałem ze strachem – Z tym nie wygrasz.
- Ech... - Vincent przeczesał włosy palcami – No dobra... Ale nie mów, że cię to nie krępuje – rzucił mi zakłopotane spojrzenie.
- No tego... Trochę tak... - podszedłem do szafki, żeby wyjąć jakiś płyn do kąpieli, ale jak zwykle nie mogłem się zdecydować – Pomocy! Nie wiem, który wybrać! - zawołałem chłopaka bezradnie, a on podszedł do mnie i nachylił się nad szafką.
- Ten – wskazał na fioletową buteleczkę, którą od razu wziąłem – W ogóle to co to jest? - spytał, unosząc brew.
- Płyn do kąpieli – zwiesiłem ramiona. Nie wiem teraz, czy to on jest niedouczony, czy może ja znowu zachowuję się jak kobieta – Lawendowy – powiedziałem, wlewając trochę do wanny.
Od razu zaczął się pienić i roztaczać wokół przyjemny zapach, który wciągnąłem do nosa, nachylając się nad wanną. Poczułem na sobie spojrzenie chłopaka, więc odwróciłem się do niego z uśmiechem.
- Co? - spytałem, a on nagle się speszył i spojrzał na swoje stopy.
- Nic, nic... - mruknął – Woda zaraz się przeleje.
Szybko odwróciłem się w stronę wanny i stwierdziłem, ze ma rację. Mimo tego, że była duża, to strasznie szybko się napełniała. Zakręciłem wodę i odwróciłem się w jego stronę, patrząc wyczekująco.
- Co? - tym razem on spytał, podejrzliwie unosząc brew.
- Ach, przepraszam... - odwróciłem się i zacząłem rozpinać swoją nieodłączną białą koszulę.
Usłyszałem, że on też się rozbiera, więc roznegliżowanie się przyszło mi trochę łatwiej. Zdjąłem spodnie i nagle znowu się speszyłem.
- Nie ma bata, zostaję w galotach – mruknąłem, odwracając się w jego stronę
- Ja też – zaśmiał się chłopak, zdejmując spodnie i odkładając je na szafkę.
Patrząc na niego aż gwizdnąłem z podziwu. Niejedna dziewczyna chciałaby teraz być na moim miejscu i gapić się na takie ciało.
- No nie no... - powiedziałem, podchodząc do niego i lekko dźgając w brzuch – Dla takiej klaty to ja się nawet na facetów mogę przerzucić... - powiedziałem pod nosem i słysząc własne słowa wybuchnąłem głupkowatym śmiechem. Vincent spojrzał na mnie speszony i nagle zmarszczył brwi.
- Przestań na chwilę wciągać brzuch... - powiedział, wpatrując się we mnie.
- Hm? Ale ja nie wciągam... - odpowiedziałem, pesząc się.
Zauważyłem, że chłopak trochę pobladł i wytrzeszczył oczy.
- Przecież ja ci spokojnie mogę wszystkie żebra policzyć! - złapał się za głowę i oparł o szafkę.
- Ciszej – syknąłem, patrząc wymownie w kierunku drzwi.
Odpowiedziało mi tylko westchnienie. Pomarańczowowłosy podszedł do wanny i powoli do niej wszedł.
- Ale przyjemna woda... - mruknął, opierając się o jej brzeg z przymkniętymi oczami i wyrzucił za niego swoje długie, spięte włosy.
Niepewnie poszedłem w jego ślady, siadając naprzeciwko niego i starając się ułożyć w miarę komfortowo dla nas obojga, ale jakbym się nie kręcił byliśmy niewygodnie ściśnięci. Jednak Vinnie nie miał racji, wanna nie mieściła nas obojga... Znaczy, pewnie by zmieściła, ale w dosyć krępującej pozycji. Spojrzałem na chłopaka z zakłopotaniem.
- Obiecaj, że nic co się tu wydarzy nie opuści tego miejsca – powiedziałem, a to zabrzmiało jeszcze gorzej niż w moich myślach.
- No dobra... - spojrzał na mnie niepewnie, nie wiedząc, czego się spodziewać.
Wziąłem głębszy wdech i nagle rozszerzyłem jego nogi.
- C-co ty? - spytał zaskoczony, a ja odwróciłem się tyłem i usiadłem w wolnym miejscu.
Podniosłem głowę to góry i lekko odchyliłem ją do tyłu, żeby spojrzeć na wyższego.
- Tak chyba lepiej – wyszczerzyłem się, patrząc na jego zaskoczoną minę.
- Błagam, następnym razem ostrzegaj... - odetchnął z ulgą i przeczesał włosy palcami.
- A o czym to się pomyślało, co? - spytałem, rechocząc zaczepnie.
- Nie pytaj... - odpowiedziało mi zakłopotane spojrzenie starszego.
Nic nie mówiąc zacząłem chichrać się pod nosem i sięgnąłem po żel pod prysznic. Ten „cynamonowy”. Westchnąłem cicho i wylałem go odrobinę na rękę, po czym wystawiłem jedną nogę na brzeg wanny i zacząłem myć łydkę. Oparłem się wygodnie i uśmiechając się lekko myłem sobie nogę.
- Masz nogi jak laska – usłyszałem za sobą rozbawiony głos chłopaka, o którym zupełnie zapomniałem.
Lekko podskoczyłem i odwróciłem się w jego stronę z wyrzutem na twarzy.
- No wiesz, tak cicho siedzieć... - wydąłem usta, patrząc na niego spod włosów.
- Nic nie mówiłem, bo rzadko coś mówię gdy się kąpię – zaśmiał się, odgarniając mi włosy z oczu.
Potrząsnąłem głową, pozwalając mu opaść na swoje miejsce i wróciłem do mycia się, psiocząc pod nosem. Z powrotem się oparłem, ale nagle zorientowałem się, że to nie jest brzeg wanny, tylko pierś Marchewka.
Nastała krępująca cisza...
Przestałem nawet przeklinać świat pod nosem, a moja ręka zatrzymała się wpół ruchu po udzie. Nie bardzo miałem odwagę spojrzeć w tył.
- Nie przeszkadzasz mi – usłyszałem niski głos i wiedziałem, że chłopak się uśmiecha.
Zakłopotany wróciłem do przerwanej czynności i usłyszałem, że tym razem on zaczyna coś nucić.
- Wiesz... Mam taką wielką ochotę zarzucić głupim tekstem... - po chwili usłyszałem jego głos i odwróciłem się, unosząc brew – A zatem... - powiedział, widząc moje spojrzenie – Umyć ci plecki? - spytał, uśmiechając się niczym stary zboczeniec.
Przezornie zasłoniłem się ramionami, chichocząc pod nosem.
- Nie ma mowy, zbolu – wyszczerzyłem się - A poza tym i tak siedzę.
- Więc co ci tak właściwie szkodzi? - spytał, śmiejąc się.
- Tak właściwie to nic – podałem mu żel pod prysznic – Jak ci tak zależy to myj.
- Wiesz... Wygłupiałem się... - poczułem, że wzrusza ramionami – O, mam taki sam! - powiedział zaskoczony.
- No wiem – zaśmiałem się głupio, przypominając sobie dzisiejszą prysznicową akcję.
Poczułem, że chłopak wylewa trochę płynu na moje łopatki i delikatnie zaczyna je myć. Najpierw lekko się spiąłem, bo od zawsze miałem jakiś dziwny tik nerwowy, gdy ktoś mnie dotykał, a zwłaszcza mojego nagiego ciała, ale po chwili rozluźniłem się. W sumie to dawno nikt mnie tak... Czule, to chyba dobre określenie, nie potraktował. Westchnąłem i zamknąłem oczy, pozwalając chłopakowi na to, co robił. Całkowicie się odprężyłem, czując jego duże dłonie na swoich barkach. Każdy jego dotyk zostawiał za sobą dziwnie przyjemne mrowienie. Mruknąłem jak kot i usłyszałem, że Vinnie cicho się ze mnie śmieje. Normalnie bym coś odpowiedział, ale teraz już prawie zasypiałem w jego ramionach, więc zostawiłem to bez komentarza. Poczułem, że skończył myć moje plecy, ale nie miałem zamiaru się ruszyć. Było zbyt wygodnie, a może to ja byłem zbyt leniwy... Dlatego nawet na rękę mi było, gdy poczułem jego dłonie na swojej klatce piersiowej. Skończył z tyłu, więc przodem też trzeba się zająć.
Jak to brzmi...
Zaśmiałem się cicho i wygodniej oparłem głowę o jego pierś.
- Nie przyzwyczajaj się, nie będziesz zawsze miał takich luksusów – usłyszałem jego rozbawiony głos.
Odpowiedziałem mu mruknięciem i machnięciem ręki. Przy jego wielkich łapach moje wyglądały jak kobiety... Przy nim ogólnie ja wyglądałem jak kobieta! No... Oprócz włosów.
Jego dłonie błądziły po moim brzuchu, pozostawiając za sobą mrowienie. Nagle poczułem, że chłopak wylał mi na głowę trochę wody, a po chwili odrobinę szamponu. Delikatnie zaczął myć moje krótkie włosy, a ja zacząłem się śmiać z głupoty tej sytuacji.
- Nie za mocno, mamusiu – powiedziałem, unosząc głowę i szczerząc się do Vincenta.
Chłopak pacnął mnie w nos i skierował moją głowę w dół, chcąc dokończyć.
- W takim razie później ja chcę cię uczesać – pochyliłem się, wbijając spojrzenie w swoje nogi.
- Tak, tak, o ile dasz radę w ogóle rozplątać moje włosy – słyszałem, że się zaśmiał – Podaj mi prysznic i odkręć wodę... - powiedział, a ja zrobiłem co kazał.
Letnią wodą opłukał mi głowę i rozpuścił swoje włosy. Zauważyłem, że były dłuższe niż myślałem. Szybko zebrał je w górę i polał wodą, po czym zaczął je myć. Po chwili spłukał z nich pianę, a jego pomarańczowe kosmyki zasłoniły mu twarz. Zaśmiałem się, a chłopak tylko je odgarnął i podniósł się lekko. Szybko się poderwałem i wyskoczyłem z wanny, a Marchewek powoli wyszedł za mną. W tym momencie mogłem zobaczyć go w całej okazałości, łącznie z rozpuszczonymi włosami.
Był bardzo wysoki, co zauważyłem już nieraz, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo nade mną górował. Spojrzałem w lustro i dostrzegłem, że prawie całkowicie się różnimy. Ja byłem niski i wychudzony, żebra mi wystawały, a on – wysoki, dobrze zbudowany i umięśniony. Moje włosy były ciemne, takie szarobrązowe i ich najdłuższe pasma sięgały karku, a te jego... W ostrym, pomarańczowym kolorze, w dodatku do połowy uda. Gdyby mi je doczepić to pewnie byłyby za kolana. No i oczy. Moje były duże, ciemnie, szaroniebieskie, a jego w czystym, ciemnym odcieniu zieleni. No i on przynajmniej wyglądał jak facet. Westchnąłem lekko załamany i podszedłem do szafki po ręczniki. Wracając oczywiście poślizgnąłem się i miałbym rozwaloną głowę, gdyby nie jak zwykle niezawodny Vincent, który złapał mnie w locie, nie pozwalając rozpłaszczyć się na kafelkach.
- Dzięki – podałem mu biały ręcznik (największy w całym domu) i wyszczerzyłem się, zarzucając swój na ramiona.
Nucąc sobie pod nosem zacząłem się wycierać, co jakiś czas zerkając w stronę przyjaciela. Zobaczyłem, że szybko się wytarł i zawiązał ręcznik na włosach, po czym zaczął ubierać się luźną w szarą koszulkę i krótkie spodenki w tym samym kolorze. Nucąc pod nosem dokończyłem wycieranie stóp i sięgnąłem po „kimono”. Wiedziałem, jak wygląda, ale nie miałem pojęci, jak się je zakłada, bo kuzynka mi nie pokazała. Westchnąłem i nieporadnie zacząłem obwiązywać się paskami, pasami i wstążeczkami. Po chwili westchnąłem i rozwiązałem wszystkie supełki, po prostu się nim owijając.
- Chodźmy – uśmiechnąłem się do chłopaka i wyszedłem z łazienki, kierując się do mojego pokoju.
Zauważyłem, że z biurka zniknęły słodycze dla An i jakimś tajemniczym sposobem rozłożyło się łóżko. Uśmiechnąłem się wesoło i rzuciłem na nie z błogim westchnieniem.
- Z czego „ha”? - spytałem, gdy usłyszałem śmiech Vincenta.
- Z niczego – zaśmiał się – Idę przebrać galoty – wyszczerzył się do mnie, machając w powietrzu bokserkami i wyszedł z pokoju.
Wstałem z posłania i sam szybko zmieniłem bieliznę na suchą. Usiadłem na brzegu łóżka, biorąc laptopa na kolana i wpisując w wyszukiwarce nazwę anime. Odstawiłem komputer na bok i sięgnąłem po szczotkę, którą zostawiła An w momencie, w którym Marchewek wszedł do pokoju.
- Siadaj! - wskazałem miejsce przed sobą, an co chłopak zwiesił głowę i powlókł się na miejsce jak na skazanie.
Delikatnie zacząłem rozczesywać jego lekko splątane, marchewkowe włosy, cicho gwiżdżąc pod nosem jakąś piosenkę. Wyciągnąłem rękę jak najdalej za siebie i nadal nie mogłem naprężyć do końca pasma jego włosów. Wytrzeszczyłem oczy nic nie mówiąc i uśmiechnąłem się wesoło. Usłyszałem, że Vincent westchnął głęboko i wygodniej się rozsiadł. Po chwili skończyłem go rozczesywać i wpadłem na głupi pomysł. Jak zwykle zresztą. Wyszczerzyłem się do jego pleców i odgarnąłem jego włosy do tyłu, po czym zacząłem zaplatać je w dwa warkoczyki. Chyba tego nie poczuł, więc jeszcze szerzej się uśmiechnąłem.
- Zaraz skończę... - powiedziałem, ukradkiem sięgając po gumki do włosów, które zostawiła u mnie siostra.
Były dwie, jedna różowa, a druga błękitna, obie z uroczymi kuleczkami. Zaśmiałem się szatańsko, wiążąc nimi włosy chłopaka.
- Gotowe! - zawołałem, klepiąc go w ramiona – Wstań i pokaż się!
Pomarańczowowłosy niepewnie podniósł się z łóżka i odwrócił w moją stronę, a warkocze opadły mu na ramiona.
- No... Po co się miałem pokazywać? - spytał niepewnie, a ja na widok jego miny ryknąłem śmiechem, ale zaraz zatkałem sobie usta pięścią, nie chcąc obudzić An.
Widząc zestaw jego skołowanych spojrzeń zacząłem płakać ze śmiechu, a gdy dodatkowo przeczesał palcami grzywkę myślałem, że zaraz umrę.
Wyglądał tak cholernie śmiesznie!
Taki stuprocentowy mężczyzna, któremu ktoś nagle zrobił warkocze...
Znowu zawyłem ze śmiechu, a on uniósł brew, patrząc na mnie groźnie, co w obecnej sytuacji dało komiczny efekt. Dusząc się śmiechem wskazałem ręką za niego, na lustro. Chłopak niepewnie odwrócił się w jego stronę i gdy tylko zobaczył swoje odbicie wytrzeszczył oczy. Złapał się za końcówkę jednego z warkoczyków i uniósł go do góry, do swoich oczu. Wtedy zauważył różową gumkę z kuleczkami i zrobił zeza, wpatrując się w nią.
- Kuleczki... - powiedział cicho, na co ja wybuchnąłem nową salwą śmiechu, a Vinnie po chwili dołączył do mnie.
- O-o-o-ogar – wysapałem, ocierając łzy z policzków i podnosząc się z łóżka, na które przewróciłem się pod wpływem śmiechu – M-mieliśmy oglądać – powiedziałem, cicho chichocząc.
- Ach, fakt! - pomarańczowowłosy złapał laptopa i usiadł się pod ścianą – Weź jakieś słodycze, ja włączę – powiedział z delikatnym uśmiechem, a ja grzecznie podszedłem do stołu i wziąłem kilka miseczek z chipsami, cukierkami, żelkami i te pe, przy okazji zwieńczając ten niezdrowy stosik Coca-Colą i dwoma szklankami.
Z zaciekawionym uśmiechem przysiadłem się do niego, stawiając obok słodkości i zerknąłem w ekran, na którym pojawiły się ciekawe obrazki. Vincent postawił laptop na swoich kolanach, a ja oparłem głowę o jego klatkę piersiową, wyczekująco wbijając wzrok w monitor. Marchewek kliknął w jakiś link i wyświetliło nam się okno, w którym zaczęło lecieć tajemnicze anime.
- A więc start! - powiedziałem, okrywając nas kołdrą i uśmiechając się złowieszczo.
Oglądaliśmy show z zaciekawieniem, co jakiś czas podjadając żelki albo coś innego.
Rzeczywiście, był tam chłopiec o moim nazwisku, ale... Oprócz nazwiska nie było w nas nic podobnego! A zwłaszcza nie głos, jak to określiły Annie i Cath! On brzmiał jak kobieta!
- Czy ja też brzmię jak kobieta? - spytałem bezradnie Vincenta, na co ten postał mi spojrzenie w stylu „a mam mówić szczerze czy taktownie?”.
Mamrocząc pod nosem wróciłem do oglądania, skupiając się na pogmatwanej fabule, okolonej wiktoriańskim klimatem tajemnicy i mroku. Podobało mi się to połączenie, a dodatek małego sadysty w postaci Aloisa jeszcze bardziej mnie ucieszył. Od pierwszego momentu poczułem się jakoś związany z tą postacią, chociaż nie miałem pojęcia dlaczego. No... Może przez nazwisko?
Vincent co jakiś czas zmieniał odcinek, a ja w tym czasie łaziłem po następne słodkości. Po kilku godzinach zbliżaliśmy się do końca serii. Spojrzałem smutno na kilka odcinków, które zostały nam do końca i z powrotem zatopiłem się w świecie dziewiętnastowiecznej Anglii. W pewnym momencie szeroko otworzyłem oczy, zaskoczony nagłą śmiercią mojego ulubionego bohatera.
- O-ojej, umarł – powiedziałem, lekko zaskoczony i nie przejmując się tym zbytnio wróciłem do oglądania.
Nagle poczułem coś ciepłego na policzku. Szybko dotknąłem twarzy i zorientowałem się, że to łza.
- Że co? - spytałem sam siebie z niemałym zaskoczeniem, wpatrując się w swoje palce – Płaczę? - zaśmiałem się lekko zaskoczony, ocierając policzki i zwracając na siebie uwagę chłopaka obok.
- Płaczesz? - spojrzał na mnie zdziwiony, a ja spojrzałem na niego jak na idiotę.
- No widocznie – wyszczerzyłem się, podczas gdy oczy zaszły mi łzami – Sam nie wiem czemu... - wbiłem spojrzenie w ekran.
Przez chwilę czułem na sobie niepewne spojrzenie Marchewka, ale po pewnym czasie i on wrócił do oglądania.
Z chwili na chwilę coraz bardziej traciłem widoczność. Lekko zirytowany zamrugałem i starałem się wrócić do dziewiętnastowiecznej Anglii. Z dziwnym uczuciem oglądałem historię życia blondyna w moim wieku. W pewnym momencie coś zakuło mnie w brzuchu i całkowicie zalałem się łzami. Pochlipując cicho wtuliłem zapłakaną twarz w przód koszulki Vincenta, całą ją mocząc.
- Nath? Co się stało? - usłyszałem niepewny głos chłopaka i poczułem jego rękę na swojej głowie.
Nie miałem pojęcia, dlaczego mój nastrój nagle odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Chłopak delikatnie złapał mnie za podbródek i uniósł moją twarz do góry, żeby spojrzeć mi w oczy.
- Nie płacz... - powiedział cicho, głaszcząc mnie po głowie.
Do reszty się rozkleiłem i bezceremonialnie wryłem mu się na kolana, przy okazji tuląc go. Schowałem twarz w zagłębieniu jego szyi i zarzuciłem mu ręce na plecy.
- Spokojnie... - usłyszałem jego zaskoczony głos i poczułem, że delikatnie odwzajemnił mój uścisk.
- B-boli... - wyszeptałem prosto do jego ucha, zaciskając dłonie na jego koszulce, jakby z obawy, że nagle ode mnie ucieknie.
- Co cię boli? - spytał ze zmartwieniem, gładząc mnie po głowie.
- Wszystko! - krzyknąłem zgodnie z prawdą, przełykając łzy.
Całe ciało mnie paliło, jak nigdy dotąd. Bolało, strasznie bolało. Coś kuło mnie w brzuchu, czułem się, jakby coś rozdzierało mi wnętrzności. Przy okazji czułem się, jakby czegoś ważnego mi brakowało, ale nie miałem pojęcia, dlaczego czuję to wszystko. Przez jedno anime? Nie, to chyba niemożliwe...
Przylgnąłem ściśle do chłopaka, dławiąc się łzami, a on objął mnie mocno i zaczął kołysać mnie w ramionach.
- V-Vinnie... Czy to dziwne, że n-nie pamiętam kilku lat ze środka s-swojego życia? - wyjąkałem, pociągając nosem.
- To nie ma znaczenia... - wyszeptał chłopak, głaszcząc mnie po głowie – Nie martw się, będzie dobrze...
Za każdym razem słyszałem te słowa. Zawsze wszyscy mówili, że „będzie dobrze”.
Nigdy nie było.
Powinienem był się nauczyć, że nie będzie dobrze, ale... Te słowa trochę mnie uspokajały. Chciałem wierzyć, że będzie dobrze. A może po prostu byłem tchórzem i nie chciałem przyznać się przed samym sobą, że tak jest? Bo gdybym przyznał, że nie będzie dobrze musiałbym się zmierzyć ze smutną rzeczywistością, zamiast uciekać w fałszywy uśmiech...
Sam nie wiedziałem, dlaczego moje myśli zmierzały tym torem.
„Będzie dobrze” w ustach Vincenta zabrzmiało tak prawdziwie, jakby chciał powiedzieć, że sam to sprawi.
Po jakimś czasie zasnąłem, zmęczony łzami i ukołysany przez starszego chłopaka.
Nie mam pojęcia, jak długo płakałem.

wtorek, 18 marca 2014

OGŁOSZENIE PARAFIALNE

Tego, tak, mój blog, moja parafia (#⌒∇⌒#)ゞWięc~ Chciałbym wszem i wobec ogłosić, iż padam na kolana i błagam o wybaczenie, aczkolwiek nie miałem zbyt dobrego internetu, co skutkuje opóźnieniem notki.Tak, wiem, wiem, powinienem był się wziąć do kupy i bazgrać ten rozdział, ale... ALE MAM TO NA KARTCE I JESTEM ZBYT LENIWY, ŻEBY PRZEPISAĆ NA KOMPA \(*T▽T*)/Wybaczcie, o nieliczni, którzy tutaj zaglądacie~ 八(^□^*)Ukłony dla Państwa~
P.S. Ale te emotki są słodziaśne~ (ღ˘⌣˘ღ) ♫・*:.。. .。.:*・
P.P.S. Wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać przed emotkiem "zuego dotyku" ԅ(≖‿≖ԅ) Od dzisiaj to symbol Vincenta~! A czemu? A... Saitei nie wie ԅ(≖‿≖ԅ)
P.P.P.S. Coś mi się zjechało z czcionką i nie umiem tego naprawić D: Gomennasai TT^TT
P.P.P.P.S A tutaj Pan Raito-Kun. Czcionka naprawiona, brawka proszę! ^.^
P.P.P.P.P.S. *bije brawo* DOMO ARIGATO *^*

piątek, 7 marca 2014

Wasuretai. Jeden.

Oesu, nie ;_____;
Niedawno był weekend, a tu znowu kolejny, a ja sobie padam na twarz~
Cóż... Ten rozdział przeraził mnie swoją długością, więc obiecuję - następne będą bardziej ogarnięte.
Pisałem po nocach, jak zwykle, i jak zwykle nie miałem czasu (JESTEŚ LENIWY, PRZYZNAJ SIĘ - Saiteiowy Pan Mózg), więc nie zrobiłem korekty czy czego tam powinienem...
No ale mniejsza o problemy mej egzystencji, zapraszam do czytania mojego rozdziału!
Tym razem w kolorze marchewki C:

Wasuretai - Chcę Zapomnieć

Znowu biegłem.
Uciekałem przed czymś. Trudno było mi złapać oddech. Moje kroki stawały się coraz wolniejsze.
Nogi miałem jak z ołowiu.
Płuca mnie paliły.
Nie miałem siły by myśleć, przed oczami zaczęło mi się zamazywać. Zwolniłem, ale nadal uparcie zmierzałem przed siebie.
Nie mogę się poddać!
Byłem coraz bliżej lasu. Zdawał się być już prawie na wyciągnięcie ręki. Przyspieszyłem, czując ostre kłucie pod żebrami, ale nie zwróciłem uwagi na ból.
Biegłem, biegłem, biegłem...
Wydawało się, że stoję w miejscu.
Nagle zauważyłem ciemność wokół mnie. Zalewała cały świat, wdzierała się w moją głowę, w moje myśli. Po chwili nie było już nic.
Pochłonęła wszystko.
***
Westchnąłem głęboko, przecierając oczy. Kątem oka zerknąłem na budzik. Tak jak się spodziewałem, była czwarta nad ranem. Nie było już szans, że zasnę. Ziewnąłem i po cichu zwlokłem się z łóżka.
Skoro reszta śpi, to lepiej to wykorzystać i teraz skorzystać z toalety, niż potem wysłuchiwać ich narzekań. Zarzuciłem na siebie o kilka rozmiarów za dużą bluzę, na nogi wsunąłem ciepłe kapcie i ruszyłem w stronę łazienki.
W całym domu było ciemno, ale nie przeszkadzało mi to. W ciemności czułem się lepiej niż przy zapalonym świetle. Może właśnie dlatego wolałem noc od dnia.
Mimo dziwnych upodobań odnośnie ciemności zapaliłem światło w łazience, żeby przypadkiem się nie zabić, co z moją gracją było bardzo proste. Podszedłem do wanny i odkręciłem oba kurki, napełniając ją letnią wodą. Co prawda wolałem myć się w zimnej, ale uznałem, że po kolejnym chorym śnie ciepła kąpiel będzie bardziej relaksująca. Szybkim ruchem dolałem do wody trochę płynu do kąpieli, wypełniając łazienkę zapachem konwalii. Zawsze wydawał mi się na swój sposób pociągający, ale zarazem odrzucający. Odszedłem od wanny, pozostawiając ją aż się napełni i stanąłem przed lustrem.
Duże, niebieskie oczy.
Ciemnobrązowe, trochę przydługie włosy, w tym momencie mocno rozczochrane.
Bardzo blada cera.
Usta bardziej pełne niż u przeciętnego chłopca.
Długie, ciemne rzęsy.
Delikatne rysy twarzy.
Wyglądałem trochę jak kobieta.
Oprócz tego byłem w miarę wysoki, a w dodatku chudy jak patyk.
Hmm, wyglądem chyba nie wyróżniałem się z tłumu, raczej zachowaniem. Bo która osoba potrafi śmiać się w każdym momencie swojego życia?
Uśmiechnąłem się smętnie i zacząłem rozbierać. Po chwili wszedłem do wanny i zakręciłem oba kurki. Woda była idealna. No... Mogłaby być chłodniejsza, ale tym razem sobie darowałem. Odprężyłem się, pozwalając wodzie zmyć ze mnie wszystkie zmartwienia. Jakimś śmiesznie pachnącym szamponem umyłem włosy, uśmiechając się pod nosem i cichutko nucąc jakąś melodię. Zanurkowałem, żeby spłukać pianę z głowy, a po wynurzeniu się wziąłem mój ulubiony żel pod prysznic, o zapachu mleka z miodem. Według mnie pachniał jak cynamon, ale to tylko szczegół. Oparłem głowę o brzeg wanny i z pomrukiem zadowolenia zacząłem się myć.
Chwilę posiedziałem tak, zastanawiając się nad sensem życia, czyli mianowicie nad tym, że pomału się starzeję. W końcu jest już koniec listopada, a ja mam urodziny w połowie grudnia... Zacząłem wspominać poprzednie lata, przez które coraz bardziej się starzałem. Nagle do głowy wpadła mi dziwna myśl.
Hej... Przecież... Ja pamiętam moje szóste urodziny... A potem dwunaste...
Zamyśliłem się, wytężając pamięć najbardziej jak tylko umiałem. Nic. Pustka. Biała kartka.
Gdzie, do cholery, straciłem pięć lat?
Zastanowiłem się, dosyć mocno zdziwiony. Miałem raczej dobrą pamięć, więc to było do mnie niepodobne. No dobra, czasem zdarzyło mi się zapomnieć zadania domowego, ale to bardziej z braku czasu, nadmiaru zajęć lub po prostu z niechęci do danego przedmiotu. Na przykład matematyki.
Zaśmiałem się, zdziwiony torem własnych myśli i wyszedłem z wanny, sięgając po miękki, czerwony ręcznik. Opatuliłem się nim ciasno, wypuściłem wodę, zabrałem piżamę i wróciłem do swojego pokoju, po drodze gasząc światło. Gdy tylko do niego dotarłem, rzuciłem piżamę na łóżko, a sam zacząłem się porządnie wycierać. Po chwili naciągnąłem na siebie jakieś bokserki i podkoszulek, i podszedłem do szafy. Wyjąłem z niej zwykłą, białą koszulę, która w moim przypadku była już tradycyjną częścią ubioru do szkoły i czarne spodnie, lekko zwężone przy kostkach. Zawiesiłem ubrania na oparciu krzesła i zauważyłem, że przez przypadek wyciągnąłem coś jeszcze. Krótkie spodenki do połowy uda, dosyć obcisłe, w dodatku w głębokim odcieniu czerni. Zaśmiałem się, gdy do głowy wpadł mi głupi pomysł.
A gdyby tak...
Szybko naciągnąłem na siebie spodenki, idealnie się w nie mieszcząc. Krytycznym okiem przyjrzałem się sobie w lustrze. No pięknie, teraz wyglądałem już do reszty jak laska. Zachichotałem, wpadając na jeszcze głupszy pomysł. Przypomniała mi się rozmowa z kuzynką, która przyniosła do mnie jakieś swoje ubrania mówiąc, że są na nią za małe i mam coś z nimi zrobić.
Dać komuś, pociąć, przerobić, spalić...
Tak w sumie nie powiedziała, co dokładnie, więc po prostu wrzuciłem je do swojej szafy, myśląc, że kiedyś mogą mi się przydać czy coś. No dobra, nie myślałem wtedy. Schyliłem się i z dolnej szuflady wyjąłem czarną kulkę. Po rozwinięciu okazała się być dwoma długimi, czarnymi zakolanówkami. Z durnym uśmieszkiem ubrałem je i spojrzałem w lustro.
No, no no... A może by tak zacząć chodzić do szkoły w spódniczkach i wkręcać klasę, że jestem trans?
Zacząłem śmiać się pod nosem na tyle cicho, żeby nie obudzić innych. Niegłupi pomysł, ale najpierw niech minie zima. Z uśmiechem zdjąłem z siebie zakolanówki i krótkie spodenki, pokazując sobie język w lustrze. Szybko naciągnąłem moje normalne galoty i zerknąłem na zegarek.
Cudnie, na tych wygłupach minęły mi prawie dwie godziny, zbliża się szósta... Westchnąłem i szybko spojrzałem na plan lekcji. Lekcje zaczynały się o ósmej, matematyką. Potem była fizyka, informatyka, język angielski i godzina wychowawcza. Jęknąłem cicho, myśląc o dwóch przedmiotach ścisłych pod rząd, ale lekko się rozluźniłem myśląc, że na pozostałych lekcjach będę mógł się bezkarnie poobijać. W końcu informatyka nie jest problemem dla takiego człowieka bez życia jak ja, a angielski po prostu jakoś umiem. O godzinie wychowawczej nawet nie wspomnę, bo tam uczą wszystkiego, oprócz wychowania. Ostatnio nauczycielka pokazywała, jak prawidłowo nawlec igłę. Nie wiem po co to komu, ale nas uczyła. Zrobiłem szybki rachunek sumienia, stwierdzając, że mam odrobione zadania, ale czułem się, jakbym o czymś zapomniał. Wzruszyłem ramionami i zszedłem na dół, kierując się do kuchni. Czasem można być tak miłym i zrobić reszcie śniadanie. Wziąłem się do roboty, orientując się, że do tej pory nie założyłem koszuli. Zaśmiałem się i wyjąłem chleb z chlebaka, po drodze nastawiając wodę na herbatę. Z lodówki wyciągnąłem jakieś pudełko, które okazało się być opakowaniem szynki. Z niesmakiem odłożyłem je na miejsce, biorąc kilka rodzajów sera i warzywa. Z szafki wyciągnąłem cztery małe talerzyki i rozłożyłem je na stole. Sięgnąłem po jeszcze jeden, duży talerz, na którym miałem poukładać kanapki. Zabrałem się do roboty, w efekcie czego powstał całkiem pokaźny stosik kolorowych kanapeczek. Z uśmiechem samozadowolenia odwróciłem się i postawiłem go na stole.
- Woda ci się pali – usłyszałem za sobą cichy głos. Gwałtownie spojrzałem za siebie, przerażony.
Zobaczyłem małą, jasnowłosą istotkę, która zaspana przecierała swoje błękitne oczy. Moją dziesięcioletnią siostrę, An, która chyba planowała zostać ninją.
- Serio, jak można spalić wodę na herbatę? - spojrzała na mnie swoimi poważnymi oczyma.
- Trzeba być mną – wyszczerzyłem się do niej i odwróciłem się w stronę kuchenki – Oż cholera, faktycznie, zaraz się spali! - krzyknąłem i szybko zakręciłem gaz.
Z szafki wyjąłem całkiem duży dzbanek i cztery kubki. Szybkim ruchem rozstawiłem to na blacie i sięgnąłem na półkę obok, ale zawahałem się.
- Jaką zrobić herbatę? - spytałem siostrę, rzucając w jej kierunku bezradne spojrzenie.
- Earl Grey – wzruszyła ramionami, siadając na krześle i machając w powietrzu nogami.
- Znowu? - zaoponowałem – Przecież... Mamy tyle różnych rodzajów herbaty, a ty ciągle chcesz pić tego Earl Greya – zrobiłem nadąsaną minkę.
- No to ty coś wybierz – powiedziała, wbijając spojrzenie w okno naprzeciwko jej krzesła.
- Na zieloną nie mam dzisiaj ochoty, owocowa lepsza jest po południu – zamyśliłem się lekko – O, wiem! Darjeeling! - klasnąłem w dłonie, a An tylko pokręciła głową.
Cóż, gdy ma się brata uzależnionego od herbaty po pewnym czasie można się nią znudzić. Zdjąłem z półki małe pudełeczko i wsypałem odpowiednią ilość zasuszonej herbaty do dzbanka.
- Idź się ubrać, ja zaparzę – powiedziała cicho, patrząc na mnie poważnie.
Młoda była jedyną osobą w tym domu, która chociaż trochę zwracała na mnie uwagę i w jakimś stopniu troszczyła się o mnie. Chociaż może raczej powinienem powiedzieć, że próbowała mnie ogarnąć w mojej lekkomyślności. Zwłaszcza, że byłem dosyć chorowity i miałem dziwny nawyk chodzenia po domu prawie nago.
- Pamiętaj – zacząłem, ale nie dała mi dokończyć.
- Tak, tak, trzy minuty i ani chwili dłużej – westchnęła, wbijając we mnie spojrzenie – Za każdym razem mi to powtarzasz.
Uśmiechnąłem się tylko i szybko wszedłem do góry, od razu kierując się do swojego pokoju. Zarzuciłem na siebie koszulę, zapinając wszystkie guziki i poszedłem do pokoju An, z szafki nocnej zabierając jej okulary. Zbiegłem na dół, nie robiąc zbyt dużo hałasu i zobaczyłem ją, nalewającą herbatę do dwóch kubków.
- Twoje – podałem jej fioletowe okulary, które ta od razu wsunęła na nos – Znowu zapomniałaś – wyszczerzyłem się.
Usiadłem na krześle obok niej i złapałem jedną kanapkę.
- Smacznego – usłyszałem jej cichy głosik i odpowiedziałem uśmiechem.
- Nawzajem – zabrałem się za jedzenie, ukradkiem patrząc na nią, jak zajada tradycyjną kanapkę z żółtym serem i pomidorem. Tylko podczas jedzenia wyglądała jak zwykła dziesięciolatka, która nie deliberuje nad sensem życia.
Gdy kończyłem jeść usłyszałem kroki na schodach.
Oho, zaraz się zacznie...
Szybko dopiłem herbatę i przełknąłem kanapkę, o mało się nią nie dławiąc. W tym czasie na schodach ukazała się niska, jasnowłosa kobieta w piżamie, a tuż za nią szło siedmioletnie dziecko. Wstałem od stołu i skierowałem się na schody, po drodze odstawiając talerzyk i kubek do zlewu. Przemknąłem obok matki, mrucząc coś w stylu „Dobry...” i pokazując bachorowi język. Dzieciak spojrzał na mnie swoimi wodnistymi oczami i uśmiechnął się jak ostatni debil, powodując u mnie nagły przypływ wściekłości. Wbiegłem do góry, przeskakując po trzy stopnie naraz, w ostatnim momencie słysząc, jak An mówi, że zrobiłem śniadanie. Zamknąłem za sobą drzwi od pokoju i westchnąłem z ulgą, zerkając na zegarek. Za czterdzieści ósma. Westchnąłem i zacząłem zbierać się do szkoły. Ubrałem swoją czarną kurtkę i jakiś szalik, jak zwykle olewając czapkę. An zawsze się na mnie o to złościła, mówiąc, że przez głowę ucieka najwięcej ciepła. Nie bardzo rozumiałem o co jej chodziło, Ale i tak nie nosiłem czapki. Zawsze mnie irytowała. Złapałem plecak i zbiegłem po schodach, kierując się do przedpokoju. Gdy stałem już pod drzwiami dobiegł mnie krzyk.
- Zaczekaj, idziemy razem! - odwróciłem się lekko i zobaczyłem młodą biegnącą na górę po plecak.
Wyszedłem na ganek i zacząłem ubierać swoje znoszone glany. Niby stare i rozwalone, ale miały swój charakterek. Gdy wiązałem ostatnią dziurkę An pojawiła się obok mnie i szybko ubrała swoje małe butki.
- Anabelle! - usłyszeliśmy krzyk naszej matki – Wzięłaś śniadanie?
- Tak! - odkrzyknęła młoda i otworzyła drzwi.
Szybko złapałem plecak i wyszedłem za nią, ciesząc się ze wspólnej przechadzki. Szkoła An była po drodze do mojej, jakieś piętnaście minut przed nią, więc nic nie stało mi na przeszkodzie w odprowadzeniu jej. Całą drogę przeszliśmy rozmawiając o bzdurach i trochę się śmiejąc. Pomaczałem siostrze, gdy ta znikała za drzwiami zupełnie nieznanego mi budynku szkoły i ruszyłem w swoją stronę. Nagle do głowy wpadła mi myśl.
Oż cholera! Projekt z angielskiego!
Odwróciłem się na pięcie i myśląc o pracy, którą przez ostatnie dwa tygodnie dopieszczałem w każdym szczególe puściłem się biegiem do domu. Wiedziałem, że jak jej dzisiaj nie doniosę, to zawalę na całej linii. Po chwili byłem już w domu i nie zdejmując butów ani kurtki pobiegłem na górę, ściągając na siebie zdziwione spojrzenia matki i bachora. Szybko wbiegłem do pokoju i chwyciłem pracę, przelotnie zerkając na budzik, po czym tak samo szybko wybiegłem z domu. Była za pięć ósma, więc miałem zero szans na to, że się nie spóźnię. Mimo to leciałem na złamanie karku, nie zwracając na nic uwagi. Spuściłem głowę i nagle w coś uderzyłem. A raczej w kogoś. Podniosłem wzrok i zobaczyłem gigantycznego chłopaka mniej więcej w moim wieku. Miał wąskie, ciemnozielone oczy i bardzo długie, spięte w luźny kucyk włosy w kolorze marchewki. Nie był rudy, po prostu... Marchewkowy.
- Ile ty masz wzrostu, co? - spytałem, dźgając go palcem w pierś – Dwa metry?
- Metr dziewięćdziesiąt siedem – spojrzał na mnie lekko rozbawiony.
- Wybacz – powiedziałem, wymijając go – Muszę gnać, już jestem spóźniony – pomachałem do niego – Do zobaczenia!
Po drodze zastanawiałem się, kim on jest i dlaczego go nie znam. Nasze miasteczko było niezbyt duże, więc znałem tu praktycznie wszystkich, a zwłaszcza tych w moim wieku. Więc dlaczego nie kojarzę akurat jego? Chociaż... Jakby się zastanowić, to czułem się, jakbym go znał od dawna...
Gdy byłem już w szkole nawet nie szedłem do szatni tylko od razu pobiegłem na lekcję. Okazało się, że ominęła mnie większa część matematyki, z czego dosyć mocno się cieszyłem.
Po dzwonku poszedłem do piwnicy w której mieliśmy szatnię, żeby zmienić buty i zdjąć kurtkę. Swoją drogą moja klasa jako jedyna w Ośrodku Gimnazjalno-Licealnym Numer Dwa Imienia Kogośtam, potocznie zwanym Naleśnikarnią, miała szatnię w piwnicy, ale dla mnie to nic nowego. Od początku przejścia przez próg tej szkoły miałem dziwne przygody. Zostałem przyjęty do szkoły jako ostatnia osoba z mojego roku, więc dostałem jedyną szafkę po stronie liceum, zanim się tu dostałem ludzie w sekretariacie zgubili moje podanie, mam całkiem pokaźną kolekcję zniszczonych legitymacji, co roku musiano drukować mi dwa świadectwa, bo z jednym zawsze się coś działo, kiedyś nauczycielka pomyliła mój plecak ze swoją torbą, do tej pory nie wiem jak, gdyż torba była zielona a plecak szary, no ale czepiam się szczegółów. Aha, no i zostałem zapisany na w-f do dziewczęcej grupy. Przecież aż tak kobiecy nie jestem! Szybko przebrałem się w czerwone trampki, które bardzo lubiłem ze względu na ich kolor. Zamknąłem za sobą szatnię i skierowałem się do szafki po książkę i zeszyt z fizyki, po drodze oddając klucz na portiernię. Zabrałem swoje rzeczy i już miałem iść pod klasę, gdy coś mnie tknęło i obejrzałem się do tyłu. Nad najniższą szafką pochylał się nie kto inny jak Marchewkowy Chłopak.
- MARCHEWEK! - podbiegłem do niego, krzycząc głośno i ściągając na siebie spojrzenia przechodzących ludzi. Chłopak zdziwiony odwrócił się w moim kierunku z beznamiętną miną, ale na widok mojej wyszczerzonej twarzy kąciki jego ust lekko się uniosły.
- Cześć, knypku – wyprostował się i z uśmiechem spojrzał na mnie z góry.
- No wiesz, nie jestem aż taki niski – zrobiłem obrażoną minkę i skrzyżowałem ręce na piersi – mam metr siedemdziesiąt.
- Prawie trzydzieści centymetrów mniej – zaśmiał się.
- Czepiasz się – zachichotałem, wlepiając w niego wzrok – Jesteś nowy – bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
- Aż tak to widać? - spytał zakłopotany.
- Nie – zaśmiałem się cicho – Ja po prostu znam wszystkich w tej chorej szkole, a ty... Dosyć wyróżniasz się z tłumu, więc dziwne by było, gdybym cię nie zapamiętał.
- No... Tak, dopiero się tu przeprowadziłem... A dokładniej w piątek wieczorem – zaśmiał się lekko – Przez cały weekend się rozpakowywałem, więc dopiero dzisiaj wyszedłem na dłużej niż minutę.
- Ooo... - zrobiłem wielkie oczy – Czyli że nikogo tu nie znasz! - wykrzyknąłem i klasnąłem w dłonie.
- Nie – zaśmiał się – Ty jako pierwszy i jedyny się do mnie odezwałeś, a ja nadal nie znam twojego imienia...
- A zatem pozwoli pan, że się przedstawię – wykonałem dworski ukłon – Zwą mnie różnie, aczkolwiek najczęściej Wielmożny Hrabia Nathaniel Trancy. A ciebie jak zwą, paniczu? - zachowałem całkowitą powagę, ale w myślach głośno śmiałem się ze skołowanej miny Marchewka, jak zdążyłem go nazwać.
- Um... Więc... Witaj, Nathanielu... - spojrzał na mnie zakłopotany – Ja jestem Vincent Avenicci – zakłopotany podał mi rękę.
- Nath. Po prostu Nath – uścisnąłem ją, śmiejąc się cicho – Miło cię poznać, Vince.
- Błagam, wszystko tylko nie „Vince” - spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem – Wszystko!
- No dobrze, skoro chcesz... - położyłem palce na brodzie, zastanawiając się jak inaczej go nazwać – Więc... Miło cię poznać, Vinnie – zaśmiałem się złowieszczo, patrząc mu w oczy. W momencie w którym zadzwonił dzwonek odpowiedział mi morderczym spojrzeniem, więc chyba właśnie uniknąłem śmierci.
- Chodziło mi o to, żebyś w ogóle nie zdrabniał mojego imienia... - powiedział cicho.
- Za późno! - zaśmiałem się złowieszczo i pomachałem mu – Znajdę cię później, Vinnie! - popędziłem pod salę od fizyki, czując na plecach mordercze spojrzenie Marchewka.
Całą lekcję starałem się skupić, ale moje myśli bardzo skutecznie od świata fizyki odciągał pomarańczowowłosy. Byłem strasznie ciekawy tego jakże barwnego osobnika, którym Vincent niewątpliwie był. Odliczałem czas do końca lekcji, mając nadzieję, że nauczyciel nie spyta mnie o coś w najgorszym momencie. Jak zwykle miałem szczęście w nieszczęściu, gdyż Pan Carter chciał, żebym rozwiązał na tablicy zadanie, ale przerwał mu dzwonek. Szybko wrzuciłem książki do plecaka i jako jeden z pierwszych wybiegłem z klasy, żeby przypadkiem nie zatrzymał mnie na przerwie. Poszedłem pod salę informatyczną, zastanawiając się, do której klasy chodzi mój Marchewek. Miał szafkę po stronie liceum, więc były dwie opcje – był starszy ode mnie, albo tak jak ja dostał się jako jeden z ostatnich i zabrakło dla niego szafki. Obiecałem, że go znajdę, więc postanowiłem się ruszyć i wypytać o niego kogoś ze znajomych.
- Annie! Cath! - zawołałem do przechodzących obok dziewczyn z równoległej klasy i podbiegłem do nich.
- Cześć, Nath! - pomachały do mnie, a niższa z nich, Cath, podeszła i złapała mnie w swój żelazny uścisk.
- Dusisz – wysapałem zgodnie z prawdą, a dziewczyna zachichotała i odsunęła się kawałek – Mam do was sprawę... Nie widziałyście takiego giganta – stanąłem na palcach i wyciągnąłem rękę w górę najbardziej jak umiałem – O pomarańczowych włosach?
- Nie... A co? - spytała Cath z zaciekawieniem, podczas gdy jej koleżanka szczerzyła się do mnie.
- A co ma być? - spytałem, podejrzliwie mrużąc oczy i łapiąc się pod boki.
- Niic, nic! - zapewniła Annie fałszywym głosikiem.
- Chyba jednak... - wbiłem w nie pytające spojrzenie, zastanawiając się, o co tym dziwaczkom chodzi.
- Ach, Annie! Łap mnie, bo zemdleję! - Cath padła w ramiona swojej wyższej koleżance, która wybuchnęła śmiechem – Przecudowne yaoicowate love story nam się tu kroi~! - zawołała, śmiejąc się głośno, a ja tylko machnąłem ręką i odszedłem od nich, kierując się na niższe piętro szkoły.
Nigdy nie wiedziałem o co im chodzi, bo zawsze wplatały do rozmowy coś japońskiego. Dwa mangowe świry, pomyślałem, śmiejąc się do siebie. Strasznie lubiłem te dwie dziewczyny, nawet jeśli nie rozumiałem o czym do mnie rozmawiają. W sumie... Tak było śmieszniej. Zachichotałem, przypominając sobie, jak kiedyś mówiły na Stacy z ich klasy „Sakura”, a ja myślałem, że wołają na nią „Zła Kura” i starałem się ją obronić...
Wzrokiem przeczesywałem tłum uczniów, wypatrując wysokiej sylwetki Marchewka, ale nigdzie nie mogłem go dostrzec. Po chwili zadzwonił dzwonek na lekcje i z westchnieniem powlokłem się do góry.
Na informatyce nie robiliśmy nic ciekawego, cały czas powtarzaliśmy wiadomości z pierwszej i drugiej klasy. Nudziłem się okropnie, bo wszystko to miałem w małym palcu, a stary materiał przerabiałem już kilka razy. Całą lekcję przesiedziałem w internecie na portalach społecznościowych, starając się odnaleźć na którymś z nich Marchewka.
- TAK! - krzyknąłem, odchylając się na krześle, gdy udało mi się go znaleźć.
Zauważyłem, że połowa mojej klasy patrzy na mnie zdziwiona i wybuchnąłem śmiechem, wlepiając oczy w monitor. Dodałem go do znajomych i teraz pozostawało mi tylko czekać, aż zaakceptuje zaproszenie. Kliknąłem w galerię jego zdjęć i czekałem, aż się załaduje. Szkolny internet był taki wolny, że czasem miałem ochotę własnoręcznie go udusić.
Spojrzałem uważnie, gdy otworzyło się pierwsze zdjęcie. Był na nim Vincent z jakimś jasnowłosym chłopakiem, który szczerzył się do aparatu i robił im zdjęcie. Zaśmiałem się i przejechałem dalej, patrząc na zdjęcie jego i jakiejś dziewczyny, niewiele młodszej od niego. Wyglądali prawie tak samo, od razu można było zauważyć, że są rodzeństwem.
Muszę ją poznać!
Uśmiechnąłem się w duchu i do końca lekcji oglądałem jego zdjęcia, na których przeważnie był ten blondyn albo ruda dziewczynka. Gdy zadzwonił dzwonek wybiegłem z klasy i zacząłem wypytywać wszystkich dookoła o Marchewka.
Jak to możliwe, że nikt nie widział takiego giganta?!
Irytowałem się w myślach, przeczesując tłum wzrokiem. W końcu moje oczy zauważyły fragment czegoś pomarańczowego. Podbiegłem tam i zobaczyłem...
Vincenta w towarzystwie Annie i Cath.
- ZDRAJCZYNIE! - krzyknąłem, podbiegając do nich i łaskocząc wyższą blondynkę, która zaczęła się histerycznie śmiać.
Marchewek spojrzał na mnie lekko skołowany, wzrokiem błagając o ratunek od dwóch psychopatek. Dobrze rozumiałem o co mu chodzi, sam czułem się przy nich podobnie, a już w miarę zdążyłem się do nich przyzwyczaić.
- Cath, Annie! - zawołałem, stając na baczność – Oto właśnie jest najnowszy nabytek naszej Naleśnikarni, szanowny pan Vincent Avenicci! - krzyknąłem, wskazując na niego – Od dzisiaj chodzi do naszego liceum, nie zna tu nikogo, więc proszę, udawajcie chociaż, że jesteście normalne, bo wasze zachowanie jest troszkę straszne... Prawda, Vinnie? - spytałem, szczerząc się do pomarańczowowłosego.
Dziewczyny zachichotały i pokiwały głowami.
- Vinnie, tak? - spytała Cath, podchodząc bliżej niego.
- Vincent – poprawiłem ją, stając przed Marchewkiem – Tylko ja mogę na niego mówić „Vinnie”, co nie, Vinnie? - zaśmiałem się, patrząc na jego zirytowaną minę. Specjalnie używałem tego określenia, chcąc ponapawać się widokiem jego wyrazu twarzy. Ach, jakiż ze mnie sadysta!
Annie zachichotała pod nosem, mrugając porozumiewawczo do niskiej brunetki. Ta szybko znalazła się obok koleżanki i odeszły od nas, zaczynając prowadzić gorączkową rozmowę. Zerknąłem na Vincenta i uśmiechnąłem się do niego wesoło.
- Gdzieś ty był, co? - spytałem, lekko go szturchając.
- Nie wiem... Chyba się zgubiłem... - powiedział lekko zmieszany – No i wtedy one mnie znalazły i zaczęły wypytywać...
- O co wypytywać? - uniosłem brew, a moje pytanie chyba tylko wprawiło go w większe zakłopotanie.
- O nic, o nic... - zerknął w lewo, unikając mojego wzroku. Łaskawie postanowiłem mu uwierzyć.
- No dobra. Więc zgubiłeś się, powiadasz... - zastanowiłem się – Słuchaj, po tej lekcji będzie pierwsza długa przerwa! Zabieram cię na zwiedzanie szkoły! - wyszczerzyłem się do niego.
- No dobra... - lekko się uśmiechnął, a na jego twarzy pojawiła się ulga – A tobie długo zajęło ogarnięcie tych wszystkich... Korytarzy, zakamarków... - spytał lekko zakłopotany.
- W sumie... - zastanowiłem się – Szczerze mówiąc, to po trzech latach nadal czasem się gubię – powiedziałem zgodnie z prawdą.
Marchewek zrobił zbolałą minę i jęknął, mamrocząc coś pod nosem, a ja w tym czasie wpadłem na genialny pomysł. Wcisnąłem mu swój plecak do rąk i zacząłem wyjmować z niego zeszyt i piórnik. Z zeszytu wyrwałem kartkę, na której fioletowym długopisem narysowałem prowizoryczną mapę naszej szkoły. Z szerokim uśmiechem zabrałem pomarańczowowłosemu plecak, a zamiast niego podałem kartkę.
- Nie ma za co – zachichotałem, patrząc na jego minę.
- Człowieku... Wiesz, że ratujesz mi życie? - spytał, patrząc na mnie poważnie.
Zaśmiałem się tylko i pomachałem mu, bo właśnie zadzwonił dzwonek.
- Do następnej przerwy! - krzyknąłem i odbiegłem pod klasę językową.
Lekcja minęła bez zbędnych rewelacji, poudawałem trochę, że uczestniczę w lekcji, myślami odpływając na Karaiby. Znaczy się, do Marchewkolandii.
Nawet nie zauważyłem, kiedy zadzwonił dzwonek.
Szybkim ruchem wrzuciłem wszystkie rzeczy do plecaka i wybiegłem z klasy, kierując się w miejsce, w którym wcześniej znalazłem Marchewka. Biegnąc prawie spadłem ze schodów, ale nie przejąłem się tym i po prostu leciałem dalej. W sumie to cały czas potykam się na tych schodach. Ja z nich kiedyś na serio spadnę!
Już z daleka widziałem, że pomarańczowowłosy stoi w naszym miejscu i rozgląda się, więc pomachałem do niego z półpiętra między schodami.
- VINNIE! - wrzasnąłem, szczerząc się i zatrzymując na chwilę, żeby złapać oddech. Chłopak odszukał mnie wzrokiem i z ledwo zauważalnym uśmiechem podszedł pod schody, a znowu zacząłem skakać po trzy stopnie naraz. Gdy z promiennym uśmiechem byłem już prawie na dole, oczywiście musiałem potknąć się o własne nogi.
- Oż cholera! - krzyknąłem wystraszony, próbując złapać równowagę.
Dużo mi to dało, na prawdę... Poleciałem do przodu i zacisnąłem oczy, szykując się na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z podłogą.
Sekunda.
Dwie.
Trzy.
Ej, coś tu chyba nie gra...
Uchyliłem oczy i zobaczyłem podłogę... Ale z bardzo wysoka. Pisnąłem głośno, bo mam straszny lęk wysokości i chciałem wstać, ale jakoś mi nie szło.
- Skończ się wiercić, Nath – usłyszałem gdzieś blisko rozbawiony głos Vincenta.
- A-ale co się dzieje? - spytałem wystraszonym szeptem, próbując odwrócić głowę. Zauważyłem tylko fragment długich, pomarańczowych włosów.
- Jesteś moją zdobyczą – zaśmiał się o wiele wyższy ode mnie chłopak, a ja poczułem jego rękę gdzieś w okolicach moich bioder, gdy poprawił mnie sobie na ramieniu.
- Ej! Puść mnie! - krzyknąłem, czując strach pomieszany z rozbawieniem.
- Nie wypuszczę zdobyczy – odpowiedział mi cicho Vincent, udając niewinny głos.
Pewnie się teraz śmieje idiota!
Zacząłem krzyczeć, żeby mnie puścił, a on nic sobie z tego nie robiąc zaczął spokojnie spacerować po szkole. Widziałem zaskoczone spojrzenia innych uczniów, ale nie zwracałem na to uwagi, bo w końcu dziwniejsze rzeczy już robiłem w tej szkole. Ale nigdy aż tak spektakularne. No.... Może poza wysadzeniem szkolnej toalety. Ale przez przypadek, to było przez przypadek!
Wiedząc, że nie mam szans z gigantycznym chłopakiem, bezwładnie zwiesiłem się na jego ramieniu. Usłyszałem, że cicho się śmieje i naburmuszony wróciłem do oglądania jego tylnych partii ciała i stóp, co jakiś czas pojawiających się w moim polu widzenia. Swoją drogą duże kroki stawiał. Chwilę tak wisiałem i czułem, że krew dopływa mi do mózgu szybciej niż zazwyczaj, więc pewnie byłem cały czerwony. Westchnąłem i pozwoliłem mu się nieść.
Po chwili poczułem jego ręce oplatające mnie w talii i stawiające na ziemi. Spojrzałem na niego spod byka.
- No i co, zadowolony? - spytałem, udając obrażonego.
- Bardzo – uśmiechnął się do mnie i nachylił się tak, że patrzył mi w oczy – Całkiem ciekawą zdobycz upolowałem... - zachichotał.
- I co w związku z tym, że jestem twoją zdobyczą? - spytałem, unosząc brew.
- Co? Jak to co? Teraz czaję się na twoją niewinną duszę – puścił mi oko i prostując się poczochrał mnie po głowie. Mruknąłem niezadowolony, ale nie umiałem powstrzymać głupkowatego chichotu.
- Teraz na pewno każdy w szkole będzie cię kojarzył – zaśmiałem się – W końcu rzadko ktoś taszczy mnie na ramieniu przez wszystkie korytarze...
- Chciałem, żeby wszyscy wiedzieli, że od dzisiaj jesteś mój – wzruszył ramionami.
- Znamy się jeden dzień, nie będzie seksów, zboczeńcu! - zacząłem się śmiać jak idiota, a on po chwili do mnie dołączył – Wiem, że jestem taki seksowny, że nie tylko dziewczynom się podobam – tu wykonałem najbardziej wygiętą we wszystkie możliwe strony pseudo-seksi pozę – Ale tak od razu do łóżka... Nie, kochany, poczekasz do ślubu! - zamachałem mu palcem przed nosem, wywołując u niego niekontrolowany chichot.
Chwilę pochichraliśmy się jak dwaj idioci, a mi nagle do głowy wpadło pytanie.
- A, właśnie! Na infie widziałem twoje zdjęcia... Ta mała to twoja siostra? - spytałem z ciekawością, przekrzywiając głowę w lewo. Przez ten dziwny gest ludzie czasem porównywali mnie do psa.
- Taak... - mruknął Vincent, opierając się plecami o ściane – Ale nie chcę o niej rozmawiać.
- Uhm, no dobra... - odpowiedziałem lekko zmieszany – A... Ten chłopak? - spytałem z ciekawością.
- O nim jeszcze mniej chcę rozmawiać... - odpowiedział, wbijając spojrzenie w swoje buty.
No cholera, zdołowałem go... Westchnąłem i oparłam się obok niego.
- Nie musisz mi o nich mówić... - uśmiechnąłem się lekko, starając się dodać mu otuchy.
- Nie... Kiedyś może ci opowiem – uśmiechnął się lekko i w tym monecie zadzwonił dzwonek.
- Co teraz masz? - spytałem, przeciągając się.
- Fizykę – zrobił zbolałą minę, a ja wybuchnąłem śmiechem.
- Odprowadzę cię, ja mam godzinę wychowawczą, więc nie muszę się śpieszyć – zaśmiałem się, idąc pod jedyną w szkole salę od fizyki – Tak w ogóle to o której kończysz lekcje?
- Po tej – uśmiechnął się lekko, a ja z radością klasnąłem w dłonie.
- Ja też! Nie masz wyjścia, wracam z tobą! - zaśmiałem się.
- To ty nie masz wyjścia, bo ja wracam z tobą. To ty jesteś mój – powiedział, patrząc na mnie z lekkim uśmieszkiem.
- Nie dyskryminuj zdobyczy – zaśmiałem się, machając mu gdy wchodził do sali.
Sam skierowałem się pod swoją klasę, mając nadzieję, że nauczycielka nie zauważyła mojego spóźnienia. Jaka była moja radość, gdy dowiedziałem się, że ludzie z mojej klasy nawet jeszcze nie weszli do środka. Uśmiechnąłem się do siebie, gdy nauczycielka, jak zwykle spóźniona, podeszła pod drzwi i zaczęła siłować się z kluczem.
Zdawało mi się, że lekcja dopiero się zaczęła, a już był dzwonek. Wybiegłem z klasy jako pierwszy, znowu słysząc komentarz wychowawczyni, że cierpię na klasowstręt – zawsze, gdy tylko dzwonił dzwonek jako jedna z pierwszych osób uciekałem na przerwę. Najszybciej jak umiałem wbiegłem do szatni, chwyciłem płaszcz, zmieniłem buty, nawet nie wiążąc glanów i wybiegłem z piwnicy, kierując się w nasze miejsce obok schodów. Chwilę poczekałem na Marchewka, który chyba znowu się zgubił.
- A więc... Kto z kim wraca? - spytałem, szczerząc się głupio.
- Ja z tobą – odpowiedział, zakładając czapkę.
- Więc odprowadzasz mnie pod dom – pokazałem mu język – Sam się na to skazałeś.
- Nie przeszkadza mi to – wzruszył ramionami i skierował się do wyjścia ze szkoły – Nie masz czapki? - spytał, patrząc na mnie lekko zdziwiony.
- Od jakichś sześciu lat ani razu nie miałem jej na głowie – zaśmiałem się cicho, na co on zdjął swoją i wepchnął mi na głowę.
- Cierp – powiedział z lekkim uśmieszkiem.
- No wiesz co? Tak traktować własną... No, nie wiem już czym ja dla ciebie jestem – wydąłem usta, patrząc na niego.
- Hmm... - zastanowił się – Odezwałeś się do mnie jako pierwszy... Ochroniłeś mnie przed dwoma strasznymi kobietami... Upolowałem cię... - zaśmiał się cicho – W sumie to można powiedzieć, że przyjacielem.
- Przyjacielem? - zdziwiłem się trochę – Tak po pierwszym dniu znajomości?
- No... A czemu nie? Bardzo poprawiłeś mi humor – uśmiechnął się – A poza tym... Poczuj się zaszczycony, hrabio Nathanielu Trancy, jesteś jedyną osobą w tej szkole, którą zaszczyciłem uśmiechem – na potwierdzenie swoich słów uśmiechnął się najszerzej jak do tej pory.
- Ach, blask bieli promieniującej od twych zębów mnie oślepia! - podniosłem rękę do oczu, udając, że osłaniam się przed światłem i zacząłem się śmiać.
Vincent wybuchnął cichym śmiechem, patrząc na moje wygłupy, a mi zrobiło się jakoś... Lżej na sercu.
- Mimo wszystko nadal nie wiem, czemu uważasz mnie za przyjaciela – wygiąłem wargi w podkówkę.
- Wiesz... - zamyślił się, idąc przed siebie – Znasz takie uczucie, jakbyś... No, czuł, że znasz kogoś bardzo długo, mimo że spotkaliście się pierwszy raz? - spytał lekko zakłopotany – Albo jakbyś wiedział, że spędzisz z kimś mnóstwo czasu?
Od razu pokiwałem głową. Tak, dobrze znałem to uczucie... Miałem tak tylko z jedną osobą.
- No więc – wziął głęboki wdech – Tak trochę to ja mam tak z tobą... - spojrzał przed siebie, starając się ukryć zakłopotanie.
- To dobrze – zaśmiałem się wesoło – Ja tam czuję się, jakbyśmy znali się od... Zawsze – uśmiechnąłem się do niego promiennie, mówiąc wszystko zgodnie z prawdą.
- Serio? - spojrzał na mnie zaskoczony, a ja zatrzymałem się pod moim domem.
- Serio – wyszczerzyłem się – A teraz muszę już iść... Do jutra! - zaśmiałem się i pomachałem mu, ale nagle zatrzymałem się w pół kroku – A tak właściwie... To z której ty klasy jesteś?
- Pierwsza liceum – zaśmiał się cicho – Dokładniej I C.
- III B – uśmiechnąłem się i już chciałem odejść, ale poczułem jego rękę na swojej głowie.
- Czapka – powiedział z uśmiechem i zabrał ją.
- Czy ty mnie rozbierasz? - zacząłem udawać przerażenie, wywołując u niego zduszony chichot.
- O nie, jakże bym mógł? Poczekam do ślubu – puścił mi perskie oko, targając moje włosy.
- Trzymam cię za słowo! - krzyknąłem do niego, stojąc już pod drzwiami i machając na do zobaczenia.
Zauważyłem, że z uśmiechem mi odmachał i wszedłem do domu.
Westchnąłem, myśląc o tym, że znowu będę musiał udawać, że nie istnieję i gdy zdjąłem buty powlokłem się do góry. Usiadłem przy biurku i zacząłem mazać po kartce jakimś ołówkiem, czekając, aż najdzie mnie wena do życia. Nagle poczułem wibracje w kieszeni. To mój telefon, ktoś do mnie dzwonił albo napisał SMS'a... Wyjąłem go z kieszeni i odczytałem wiadomość.
Hej!
Tutaj Vincent, jak mogłeś
się zorientować. Znalazłem
Twój numer telefonu w
internetach, tam, gdzie
Ty moje kompromitujące
zdjęcia... I pomyślałem, że
Ci o tym napiszę.
Więc... Cześć!
Uśmiechnąłem się wesoło i odłożyłem telefon na biurko, bo jak zwykle nie miałem nic na koncie. Tata w tym miesiącu miał lekki poślizg z doładowaniem mi telefonu, ale nie miałem mu tego za złe.
Wiedziałem, że dzisiaj już nic nie zepsuje mi humoru.
Nawet te koszmary.
***
Komentujta, bo się fochnę ;____;