Niedawno był weekend, a tu znowu kolejny, a ja sobie padam na twarz~
Cóż... Ten rozdział przeraził mnie swoją długością, więc obiecuję - następne będą bardziej ogarnięte.
Pisałem po nocach, jak zwykle, i jak zwykle nie miałem czasu (JESTEŚ LENIWY, PRZYZNAJ SIĘ - Saiteiowy Pan Mózg), więc nie zrobiłem korekty czy czego tam powinienem...
No ale mniejsza o problemy mej egzystencji, zapraszam do czytania mojego rozdziału!
Tym razem w kolorze marchewki C:
Wasuretai - Chcę Zapomnieć
Znowu
biegłem.
Uciekałem
przed czymś. Trudno było mi złapać oddech. Moje kroki stawały
się coraz wolniejsze.
Nogi
miałem jak z ołowiu.
Płuca
mnie paliły.
Nie
miałem siły by myśleć, przed oczami zaczęło mi się zamazywać.
Zwolniłem, ale nadal uparcie zmierzałem przed siebie.
Nie
mogę się poddać!
Byłem
coraz bliżej lasu. Zdawał się być już prawie na wyciągnięcie
ręki. Przyspieszyłem, czując ostre kłucie pod żebrami, ale nie
zwróciłem uwagi na ból.
Biegłem,
biegłem, biegłem...
Wydawało
się, że stoję w miejscu.
Nagle
zauważyłem ciemność wokół mnie. Zalewała cały świat,
wdzierała się w moją głowę, w moje myśli. Po chwili nie było
już nic.
Pochłonęła
wszystko.
***
Westchnąłem
głęboko, przecierając oczy. Kątem oka zerknąłem na budzik. Tak
jak się spodziewałem, była czwarta nad ranem. Nie było już
szans, że zasnę. Ziewnąłem i po cichu zwlokłem się z łóżka.
Skoro
reszta śpi, to lepiej to wykorzystać i teraz skorzystać z toalety,
niż potem wysłuchiwać ich narzekań. Zarzuciłem na siebie o kilka
rozmiarów za dużą bluzę, na nogi wsunąłem ciepłe kapcie i
ruszyłem w stronę łazienki.
W całym
domu było ciemno, ale nie przeszkadzało mi to. W ciemności czułem
się lepiej niż przy zapalonym świetle. Może właśnie dlatego
wolałem noc od dnia.
Mimo
dziwnych upodobań odnośnie ciemności zapaliłem światło w
łazience, żeby przypadkiem się nie zabić, co z moją gracją było
bardzo proste. Podszedłem do wanny i odkręciłem oba kurki,
napełniając ją letnią wodą. Co prawda wolałem myć się w
zimnej, ale uznałem, że po kolejnym chorym śnie ciepła kąpiel
będzie bardziej relaksująca. Szybkim ruchem dolałem do wody trochę
płynu do kąpieli, wypełniając łazienkę zapachem konwalii.
Zawsze wydawał mi się na swój sposób pociągający, ale zarazem
odrzucający. Odszedłem od wanny, pozostawiając ją aż się
napełni i stanąłem przed lustrem.
Duże,
niebieskie oczy.
Ciemnobrązowe,
trochę przydługie włosy, w tym momencie mocno rozczochrane.
Bardzo
blada cera.
Usta
bardziej pełne niż u przeciętnego chłopca.
Długie,
ciemne rzęsy.
Delikatne
rysy twarzy.
Wyglądałem
trochę jak kobieta.
Oprócz
tego byłem w miarę wysoki, a w dodatku chudy jak patyk.
Hmm,
wyglądem chyba nie wyróżniałem się z tłumu, raczej zachowaniem.
Bo która osoba potrafi śmiać się w każdym momencie swojego
życia?
Uśmiechnąłem
się smętnie i zacząłem rozbierać. Po chwili wszedłem do wanny i
zakręciłem oba kurki. Woda była idealna. No... Mogłaby być
chłodniejsza, ale tym razem sobie darowałem. Odprężyłem się,
pozwalając wodzie zmyć ze mnie wszystkie zmartwienia. Jakimś
śmiesznie pachnącym szamponem umyłem włosy, uśmiechając się
pod nosem i cichutko nucąc jakąś melodię. Zanurkowałem, żeby
spłukać pianę z głowy, a po wynurzeniu się wziąłem mój
ulubiony żel pod prysznic, o zapachu mleka z miodem. Według mnie
pachniał jak cynamon, ale to tylko szczegół. Oparłem głowę o
brzeg wanny i z pomrukiem zadowolenia zacząłem się myć.
Chwilę
posiedziałem tak, zastanawiając się nad sensem życia, czyli
mianowicie nad tym, że pomału się starzeję. W końcu jest już
koniec listopada, a ja mam urodziny w połowie grudnia... Zacząłem
wspominać poprzednie lata, przez które coraz bardziej się
starzałem. Nagle do głowy wpadła mi dziwna myśl.
Hej...
Przecież... Ja pamiętam moje szóste urodziny... A potem
dwunaste...
Zamyśliłem
się, wytężając pamięć najbardziej jak tylko umiałem. Nic.
Pustka. Biała kartka.
Gdzie,
do cholery, straciłem pięć lat?
Zastanowiłem
się, dosyć mocno zdziwiony. Miałem raczej dobrą pamięć, więc
to było do mnie niepodobne. No dobra, czasem zdarzyło mi się
zapomnieć zadania domowego, ale to bardziej z braku czasu, nadmiaru
zajęć lub po prostu z niechęci do danego przedmiotu. Na przykład
matematyki.
Zaśmiałem
się, zdziwiony torem własnych myśli i wyszedłem z wanny, sięgając
po miękki, czerwony ręcznik. Opatuliłem się nim ciasno,
wypuściłem wodę, zabrałem piżamę i wróciłem do swojego
pokoju, po drodze gasząc światło. Gdy tylko do niego dotarłem,
rzuciłem piżamę na łóżko, a sam zacząłem się porządnie
wycierać. Po chwili naciągnąłem na siebie jakieś bokserki i
podkoszulek, i podszedłem do szafy. Wyjąłem z niej zwykłą, białą
koszulę, która w moim przypadku była już tradycyjną częścią
ubioru do szkoły i czarne spodnie, lekko zwężone przy kostkach.
Zawiesiłem ubrania na oparciu krzesła i zauważyłem, że przez
przypadek wyciągnąłem coś jeszcze. Krótkie spodenki do połowy
uda, dosyć obcisłe, w dodatku w głębokim odcieniu czerni.
Zaśmiałem się, gdy do głowy wpadł mi głupi pomysł.
A
gdyby tak...
Szybko
naciągnąłem na siebie spodenki, idealnie się w nie mieszcząc.
Krytycznym okiem przyjrzałem się sobie w lustrze. No pięknie,
teraz wyglądałem już do reszty jak laska. Zachichotałem, wpadając
na jeszcze głupszy pomysł. Przypomniała mi się rozmowa z kuzynką,
która przyniosła do mnie jakieś swoje ubrania mówiąc, że są na
nią za małe i mam coś z nimi zrobić.
Dać
komuś, pociąć, przerobić, spalić...
Tak
w sumie nie powiedziała, co dokładnie, więc po prostu wrzuciłem
je do swojej szafy, myśląc, że kiedyś mogą mi się przydać czy
coś. No dobra, nie myślałem wtedy. Schyliłem się i z dolnej
szuflady wyjąłem czarną kulkę. Po rozwinięciu okazała się być
dwoma długimi, czarnymi zakolanówkami. Z durnym uśmieszkiem
ubrałem je i spojrzałem w lustro.
No,
no no... A może by tak zacząć chodzić do szkoły w spódniczkach
i wkręcać klasę, że jestem trans?
Zacząłem
śmiać się pod nosem na tyle cicho, żeby nie obudzić innych.
Niegłupi pomysł, ale najpierw niech minie zima. Z uśmiechem
zdjąłem z siebie zakolanówki i krótkie spodenki, pokazując sobie
język w lustrze. Szybko naciągnąłem moje normalne galoty i
zerknąłem na zegarek.
Cudnie,
na tych wygłupach minęły mi prawie dwie godziny, zbliża się
szósta... Westchnąłem i szybko spojrzałem na plan lekcji. Lekcje
zaczynały się o ósmej, matematyką. Potem była fizyka,
informatyka, język angielski i godzina wychowawcza. Jęknąłem
cicho, myśląc o dwóch przedmiotach ścisłych pod rząd, ale lekko
się rozluźniłem myśląc, że na pozostałych lekcjach będę mógł
się bezkarnie poobijać. W końcu informatyka nie jest problemem dla
takiego człowieka bez życia jak ja, a angielski po prostu jakoś
umiem. O godzinie wychowawczej nawet nie wspomnę, bo tam uczą
wszystkiego, oprócz wychowania. Ostatnio nauczycielka pokazywała,
jak prawidłowo nawlec igłę. Nie wiem po co to komu, ale nas
uczyła. Zrobiłem szybki rachunek sumienia, stwierdzając, że mam
odrobione zadania, ale czułem się, jakbym o czymś zapomniał.
Wzruszyłem ramionami i zszedłem na dół, kierując się do kuchni.
Czasem można być tak miłym i zrobić reszcie śniadanie. Wziąłem
się do roboty, orientując się, że do tej pory nie założyłem
koszuli. Zaśmiałem się i wyjąłem chleb z chlebaka, po drodze
nastawiając wodę na herbatę. Z lodówki wyciągnąłem jakieś
pudełko, które okazało się być opakowaniem szynki. Z niesmakiem
odłożyłem je na miejsce, biorąc kilka rodzajów sera i warzywa. Z
szafki wyciągnąłem cztery małe talerzyki i rozłożyłem je na
stole. Sięgnąłem po jeszcze jeden, duży talerz, na którym miałem
poukładać kanapki. Zabrałem się do roboty, w efekcie czego
powstał całkiem pokaźny stosik kolorowych kanapeczek. Z uśmiechem
samozadowolenia odwróciłem się i postawiłem go na stole.
-
Woda ci się pali – usłyszałem za sobą cichy głos. Gwałtownie
spojrzałem za siebie, przerażony.
Zobaczyłem
małą, jasnowłosą istotkę, która zaspana przecierała swoje
błękitne oczy. Moją dziesięcioletnią siostrę, An, która chyba
planowała zostać ninją.
-
Serio, jak można spalić wodę na herbatę? - spojrzała na mnie
swoimi poważnymi oczyma.
-
Trzeba być mną – wyszczerzyłem się do niej i odwróciłem się
w stronę kuchenki – Oż cholera, faktycznie, zaraz się spali! -
krzyknąłem i szybko zakręciłem gaz.
Z
szafki wyjąłem całkiem duży dzbanek i cztery kubki. Szybkim
ruchem rozstawiłem to na blacie i sięgnąłem na półkę obok, ale
zawahałem się.
-
Jaką zrobić herbatę? - spytałem siostrę, rzucając w jej
kierunku bezradne spojrzenie.
-
Earl Grey – wzruszyła ramionami, siadając na krześle i machając
w powietrzu nogami.
-
Znowu? - zaoponowałem – Przecież... Mamy tyle różnych rodzajów
herbaty, a ty ciągle chcesz pić tego Earl Greya – zrobiłem
nadąsaną minkę.
-
No to ty coś wybierz – powiedziała, wbijając spojrzenie w okno
naprzeciwko jej krzesła.
-
Na zieloną nie mam dzisiaj ochoty, owocowa lepsza jest po południu
– zamyśliłem się lekko – O, wiem! Darjeeling! - klasnąłem w
dłonie, a An tylko pokręciła głową.
Cóż,
gdy ma się brata uzależnionego od herbaty po pewnym czasie można
się nią znudzić. Zdjąłem z półki małe pudełeczko i wsypałem
odpowiednią ilość zasuszonej herbaty do dzbanka.
-
Idź się ubrać, ja zaparzę – powiedziała cicho, patrząc na
mnie poważnie.
Młoda
była jedyną osobą w tym domu, która chociaż trochę zwracała na
mnie uwagę i w jakimś stopniu troszczyła się o mnie. Chociaż
może raczej powinienem powiedzieć, że próbowała mnie ogarnąć w
mojej lekkomyślności. Zwłaszcza, że byłem dosyć chorowity i
miałem dziwny nawyk chodzenia po domu prawie nago.
-
Pamiętaj – zacząłem, ale nie dała mi dokończyć.
-
Tak, tak, trzy minuty i ani chwili dłużej – westchnęła,
wbijając we mnie spojrzenie – Za każdym razem mi to powtarzasz.
Uśmiechnąłem
się tylko i szybko wszedłem do góry, od razu kierując się do
swojego pokoju. Zarzuciłem na siebie koszulę, zapinając wszystkie
guziki i poszedłem do pokoju An, z szafki nocnej zabierając jej
okulary. Zbiegłem na dół, nie robiąc zbyt dużo hałasu i
zobaczyłem ją, nalewającą herbatę do dwóch kubków.
-
Twoje – podałem jej fioletowe okulary, które ta od razu wsunęła
na nos – Znowu zapomniałaś – wyszczerzyłem się.
Usiadłem
na krześle obok niej i złapałem jedną kanapkę.
-
Smacznego – usłyszałem jej cichy głosik i odpowiedziałem
uśmiechem.
-
Nawzajem – zabrałem się za jedzenie, ukradkiem patrząc na nią,
jak zajada tradycyjną kanapkę z żółtym serem i pomidorem. Tylko
podczas jedzenia wyglądała jak zwykła dziesięciolatka, która nie
deliberuje nad sensem życia.
Gdy
kończyłem jeść usłyszałem kroki na schodach.
Oho,
zaraz się zacznie...
Szybko
dopiłem herbatę i przełknąłem kanapkę, o mało się nią nie
dławiąc. W tym czasie na schodach ukazała się niska, jasnowłosa
kobieta w piżamie, a tuż za nią szło siedmioletnie dziecko.
Wstałem od stołu i skierowałem się na schody, po drodze
odstawiając talerzyk i kubek do zlewu. Przemknąłem obok matki,
mrucząc coś w stylu „Dobry...” i pokazując bachorowi język.
Dzieciak spojrzał na mnie swoimi wodnistymi oczami i uśmiechnął
się jak ostatni debil, powodując u mnie nagły przypływ
wściekłości. Wbiegłem do góry, przeskakując po trzy stopnie
naraz, w ostatnim momencie słysząc, jak An mówi, że zrobiłem
śniadanie. Zamknąłem za sobą drzwi od pokoju i westchnąłem z
ulgą, zerkając na zegarek. Za czterdzieści ósma. Westchnąłem i
zacząłem zbierać się do szkoły. Ubrałem swoją czarną kurtkę
i jakiś szalik, jak zwykle olewając czapkę. An zawsze się na mnie
o to złościła, mówiąc, że przez głowę ucieka najwięcej
ciepła. Nie bardzo rozumiałem o co jej chodziło, Ale i tak nie
nosiłem czapki. Zawsze mnie irytowała. Złapałem plecak i zbiegłem
po schodach, kierując się do przedpokoju. Gdy stałem już pod
drzwiami dobiegł mnie krzyk.
-
Zaczekaj, idziemy razem! - odwróciłem się lekko i zobaczyłem
młodą biegnącą na górę po plecak.
Wyszedłem
na ganek i zacząłem ubierać swoje znoszone glany. Niby stare i
rozwalone, ale miały swój charakterek. Gdy wiązałem ostatnią
dziurkę An pojawiła się obok mnie i szybko ubrała swoje małe
butki.
-
Anabelle! - usłyszeliśmy krzyk naszej matki – Wzięłaś
śniadanie?
-
Tak! - odkrzyknęła młoda i otworzyła drzwi.
Szybko
złapałem plecak i wyszedłem za nią, ciesząc się ze wspólnej
przechadzki. Szkoła An była po drodze do mojej, jakieś piętnaście
minut przed nią, więc nic nie stało mi na przeszkodzie w
odprowadzeniu jej. Całą drogę przeszliśmy rozmawiając o bzdurach
i trochę się śmiejąc. Pomaczałem siostrze, gdy ta znikała za
drzwiami zupełnie nieznanego mi budynku szkoły i ruszyłem w swoją
stronę. Nagle do głowy wpadła mi myśl.
Oż
cholera! Projekt z angielskiego!
Odwróciłem
się na pięcie i myśląc o pracy, którą przez ostatnie dwa
tygodnie dopieszczałem w każdym szczególe puściłem się biegiem
do domu. Wiedziałem, że jak jej dzisiaj nie doniosę, to zawalę na
całej linii. Po chwili byłem już w domu i nie zdejmując butów
ani kurtki pobiegłem na górę, ściągając na siebie zdziwione
spojrzenia matki i bachora. Szybko wbiegłem do pokoju i chwyciłem
pracę, przelotnie zerkając na budzik, po czym tak samo szybko
wybiegłem z domu. Była za pięć ósma, więc miałem zero szans na
to, że się nie spóźnię. Mimo to leciałem na złamanie karku,
nie zwracając na nic uwagi. Spuściłem głowę i nagle w coś
uderzyłem. A raczej w kogoś. Podniosłem wzrok i zobaczyłem
gigantycznego chłopaka mniej więcej w moim wieku. Miał wąskie,
ciemnozielone oczy i bardzo długie, spięte w luźny kucyk włosy w
kolorze marchewki. Nie był rudy, po prostu... Marchewkowy.
-
Ile ty masz wzrostu, co? - spytałem, dźgając go palcem w pierś –
Dwa metry?
-
Metr dziewięćdziesiąt siedem – spojrzał na mnie lekko
rozbawiony.
-
Wybacz – powiedziałem, wymijając go – Muszę gnać, już jestem
spóźniony – pomachałem do niego – Do zobaczenia!
Po
drodze zastanawiałem się, kim on jest i dlaczego go nie znam. Nasze
miasteczko było niezbyt duże, więc znałem tu praktycznie
wszystkich, a zwłaszcza tych w moim wieku. Więc dlaczego nie
kojarzę akurat jego? Chociaż... Jakby się zastanowić, to czułem
się, jakbym go znał od dawna...
Gdy
byłem już w szkole nawet nie szedłem do szatni tylko od razu
pobiegłem na lekcję. Okazało się, że ominęła mnie większa
część matematyki, z czego dosyć mocno się cieszyłem.
Po
dzwonku poszedłem do piwnicy w której mieliśmy szatnię, żeby
zmienić buty i zdjąć kurtkę. Swoją drogą moja klasa jako jedyna
w Ośrodku Gimnazjalno-Licealnym Numer Dwa Imienia Kogośtam,
potocznie zwanym Naleśnikarnią, miała szatnię w piwnicy, ale dla
mnie to nic nowego. Od początku przejścia przez próg tej szkoły
miałem dziwne przygody. Zostałem przyjęty do szkoły jako ostatnia
osoba z mojego roku, więc dostałem jedyną szafkę po stronie
liceum, zanim się tu dostałem ludzie w sekretariacie zgubili moje
podanie, mam całkiem pokaźną kolekcję zniszczonych legitymacji,
co roku musiano drukować mi dwa świadectwa, bo z jednym zawsze się
coś działo, kiedyś nauczycielka pomyliła mój plecak ze swoją
torbą, do tej pory nie wiem jak, gdyż torba była zielona a plecak
szary, no ale czepiam się szczegółów. Aha, no i zostałem
zapisany na w-f do dziewczęcej grupy. Przecież aż tak kobiecy nie
jestem! Szybko przebrałem się w czerwone trampki, które bardzo
lubiłem ze względu na ich kolor. Zamknąłem za sobą szatnię i
skierowałem się do szafki po książkę i zeszyt z fizyki, po
drodze oddając klucz na portiernię. Zabrałem swoje rzeczy i już
miałem iść pod klasę, gdy coś mnie tknęło i obejrzałem się
do tyłu. Nad najniższą szafką pochylał się nie kto inny jak
Marchewkowy Chłopak.
-
MARCHEWEK! - podbiegłem do niego, krzycząc głośno i ściągając
na siebie spojrzenia przechodzących ludzi. Chłopak zdziwiony
odwrócił się w moim kierunku z beznamiętną miną, ale na widok
mojej wyszczerzonej twarzy kąciki jego ust lekko się uniosły.
-
Cześć, knypku – wyprostował się i z uśmiechem spojrzał na
mnie z góry.
-
No wiesz, nie jestem aż taki niski – zrobiłem obrażoną minkę i
skrzyżowałem ręce na piersi – mam metr siedemdziesiąt.
-
Prawie trzydzieści centymetrów mniej – zaśmiał się.
-
Czepiasz się – zachichotałem, wlepiając w niego wzrok – Jesteś
nowy – bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
-
Aż tak to widać? - spytał zakłopotany.
-
Nie – zaśmiałem się cicho – Ja po prostu znam wszystkich w tej
chorej szkole, a ty... Dosyć wyróżniasz się z tłumu, więc
dziwne by było, gdybym cię nie zapamiętał.
-
No... Tak, dopiero się tu przeprowadziłem... A dokładniej w piątek
wieczorem – zaśmiał się lekko – Przez cały weekend się
rozpakowywałem, więc dopiero dzisiaj wyszedłem na dłużej niż
minutę.
-
Ooo... - zrobiłem wielkie oczy – Czyli że nikogo tu nie znasz! -
wykrzyknąłem i klasnąłem w dłonie.
-
Nie – zaśmiał się – Ty jako pierwszy i jedyny się do mnie
odezwałeś, a ja nadal nie znam twojego imienia...
-
A zatem pozwoli pan, że się przedstawię – wykonałem dworski
ukłon – Zwą mnie różnie, aczkolwiek najczęściej Wielmożny
Hrabia Nathaniel Trancy. A ciebie jak zwą, paniczu? - zachowałem
całkowitą powagę, ale w myślach głośno śmiałem się ze
skołowanej miny Marchewka, jak zdążyłem go nazwać.
-
Um... Więc... Witaj, Nathanielu... - spojrzał na mnie zakłopotany
– Ja jestem Vincent Avenicci – zakłopotany podał mi rękę.
-
Nath. Po prostu Nath – uścisnąłem ją, śmiejąc się cicho –
Miło cię poznać, Vince.
-
Błagam, wszystko tylko nie „Vince” - spojrzał na mnie zbolałym
wzrokiem – Wszystko!
-
No dobrze, skoro chcesz... - położyłem palce na brodzie,
zastanawiając się jak inaczej go nazwać – Więc... Miło cię
poznać, Vinnie – zaśmiałem się złowieszczo, patrząc mu
w oczy. W momencie w którym zadzwonił dzwonek odpowiedział mi
morderczym spojrzeniem, więc chyba właśnie uniknąłem śmierci.
-
Chodziło mi o to, żebyś w ogóle nie zdrabniał mojego imienia...
- powiedział cicho.
-
Za późno! - zaśmiałem się złowieszczo i pomachałem mu –
Znajdę cię później, Vinnie! - popędziłem pod salę od fizyki,
czując na plecach mordercze spojrzenie Marchewka.
Całą
lekcję starałem się skupić, ale moje myśli bardzo skutecznie od
świata fizyki odciągał pomarańczowowłosy. Byłem strasznie
ciekawy tego jakże barwnego osobnika, którym Vincent niewątpliwie
był. Odliczałem czas do końca lekcji, mając nadzieję, że
nauczyciel nie spyta mnie o coś w najgorszym momencie. Jak zwykle
miałem szczęście w nieszczęściu, gdyż Pan Carter chciał,
żebym rozwiązał na tablicy zadanie, ale przerwał mu dzwonek.
Szybko wrzuciłem książki do plecaka i jako jeden z pierwszych
wybiegłem z klasy, żeby przypadkiem nie zatrzymał mnie na
przerwie. Poszedłem pod salę informatyczną, zastanawiając się,
do której klasy chodzi mój Marchewek. Miał szafkę po stronie
liceum, więc były dwie opcje – był starszy ode mnie, albo tak
jak ja dostał się jako jeden z ostatnich i zabrakło dla niego
szafki. Obiecałem, że go znajdę, więc postanowiłem się ruszyć
i wypytać o niego kogoś ze znajomych.
-
Annie! Cath! - zawołałem do przechodzących obok dziewczyn z
równoległej klasy i podbiegłem do nich.
-
Cześć, Nath! - pomachały do mnie, a niższa z nich, Cath, podeszła
i złapała mnie w swój żelazny uścisk.
-
Dusisz – wysapałem zgodnie z prawdą, a dziewczyna zachichotała i
odsunęła się kawałek – Mam do was sprawę... Nie widziałyście
takiego giganta – stanąłem na palcach i wyciągnąłem rękę w
górę najbardziej jak umiałem – O pomarańczowych włosach?
-
Nie... A co? - spytała Cath z zaciekawieniem, podczas gdy jej
koleżanka szczerzyła się do mnie.
-
A co ma być? - spytałem, podejrzliwie mrużąc oczy i łapiąc się
pod boki.
-
Niic, nic! - zapewniła Annie fałszywym głosikiem.
-
Chyba jednak... - wbiłem w nie pytające spojrzenie, zastanawiając
się, o co tym dziwaczkom chodzi.
-
Ach, Annie! Łap mnie, bo zemdleję! - Cath padła w ramiona swojej
wyższej koleżance, która wybuchnęła śmiechem – Przecudowne
yaoicowate love story nam się tu kroi~! - zawołała, śmiejąc się
głośno, a ja tylko machnąłem ręką i odszedłem od nich,
kierując się na niższe piętro szkoły.
Nigdy
nie wiedziałem o co im chodzi, bo zawsze wplatały do rozmowy coś
japońskiego. Dwa mangowe świry, pomyślałem, śmiejąc się do
siebie. Strasznie lubiłem te dwie dziewczyny, nawet jeśli nie
rozumiałem o czym do mnie rozmawiają. W sumie... Tak było
śmieszniej. Zachichotałem, przypominając sobie, jak kiedyś mówiły
na Stacy z ich klasy „Sakura”, a ja myślałem, że wołają na
nią „Zła Kura” i starałem się ją obronić...
Wzrokiem
przeczesywałem tłum uczniów, wypatrując wysokiej sylwetki
Marchewka, ale nigdzie nie mogłem go dostrzec. Po chwili zadzwonił
dzwonek na lekcje i z westchnieniem powlokłem się do góry.
Na
informatyce nie robiliśmy nic ciekawego, cały czas powtarzaliśmy
wiadomości z pierwszej i drugiej klasy. Nudziłem się okropnie, bo
wszystko to miałem w małym palcu, a stary materiał przerabiałem
już kilka razy. Całą lekcję przesiedziałem w internecie na
portalach społecznościowych, starając się odnaleźć na którymś
z nich Marchewka.
-
TAK! - krzyknąłem, odchylając się na krześle, gdy udało mi się
go znaleźć.
Zauważyłem,
że połowa mojej klasy patrzy na mnie zdziwiona i wybuchnąłem
śmiechem, wlepiając oczy w monitor. Dodałem go do znajomych i
teraz pozostawało mi tylko czekać, aż zaakceptuje zaproszenie.
Kliknąłem w galerię jego zdjęć i czekałem, aż się załaduje.
Szkolny internet był taki wolny, że czasem miałem ochotę
własnoręcznie go udusić.
Spojrzałem
uważnie, gdy otworzyło się pierwsze zdjęcie. Był na nim Vincent
z jakimś jasnowłosym chłopakiem, który szczerzył się do aparatu
i robił im zdjęcie. Zaśmiałem się i przejechałem dalej, patrząc
na zdjęcie jego i jakiejś dziewczyny, niewiele młodszej od niego.
Wyglądali prawie tak samo, od razu można było zauważyć, że są
rodzeństwem.
Muszę
ją poznać!
Uśmiechnąłem
się w duchu i do końca lekcji oglądałem jego zdjęcia, na których
przeważnie był ten blondyn albo ruda dziewczynka. Gdy zadzwonił
dzwonek wybiegłem z klasy i zacząłem wypytywać wszystkich dookoła
o Marchewka.
Jak
to możliwe, że nikt nie widział takiego giganta?!
Irytowałem
się w myślach, przeczesując tłum wzrokiem. W końcu moje oczy
zauważyły fragment czegoś pomarańczowego. Podbiegłem tam i
zobaczyłem...
Vincenta
w towarzystwie Annie i Cath.
-
ZDRAJCZYNIE! - krzyknąłem, podbiegając do nich i łaskocząc
wyższą blondynkę, która zaczęła się histerycznie śmiać.
Marchewek
spojrzał na mnie lekko skołowany, wzrokiem błagając o ratunek od
dwóch psychopatek. Dobrze rozumiałem o co mu chodzi, sam czułem
się przy nich podobnie, a już w miarę zdążyłem się do nich
przyzwyczaić.
-
Cath, Annie! - zawołałem, stając na baczność – Oto właśnie
jest najnowszy nabytek naszej Naleśnikarni, szanowny pan Vincent
Avenicci! - krzyknąłem, wskazując na niego – Od dzisiaj chodzi
do naszego liceum, nie zna tu nikogo, więc proszę, udawajcie
chociaż, że jesteście normalne, bo wasze zachowanie jest troszkę
straszne... Prawda, Vinnie? - spytałem, szczerząc się do
pomarańczowowłosego.
Dziewczyny
zachichotały i pokiwały głowami.
-
Vinnie, tak? - spytała Cath, podchodząc bliżej niego.
-
Vincent – poprawiłem ją, stając przed Marchewkiem – Tylko ja
mogę na niego mówić „Vinnie”, co nie, Vinnie? - zaśmiałem
się, patrząc na jego zirytowaną minę. Specjalnie używałem tego
określenia, chcąc ponapawać się widokiem jego wyrazu twarzy. Ach,
jakiż ze mnie sadysta!
Annie
zachichotała pod nosem, mrugając porozumiewawczo do niskiej
brunetki. Ta szybko znalazła się obok koleżanki i odeszły od nas,
zaczynając prowadzić gorączkową rozmowę. Zerknąłem na Vincenta
i uśmiechnąłem się do niego wesoło.
-
Gdzieś ty był, co? - spytałem, lekko go szturchając.
-
Nie wiem... Chyba się zgubiłem... - powiedział lekko zmieszany –
No i wtedy one mnie znalazły i zaczęły wypytywać...
-
O co wypytywać? - uniosłem brew, a moje pytanie chyba tylko
wprawiło go w większe zakłopotanie.
-
O nic, o nic... - zerknął w lewo, unikając mojego wzroku. Łaskawie
postanowiłem mu uwierzyć.
-
No dobra. Więc zgubiłeś się, powiadasz... - zastanowiłem się –
Słuchaj, po tej lekcji będzie pierwsza długa przerwa! Zabieram cię
na zwiedzanie szkoły! - wyszczerzyłem się do niego.
-
No dobra... - lekko się uśmiechnął, a na jego twarzy pojawiła
się ulga – A tobie długo zajęło ogarnięcie tych wszystkich...
Korytarzy, zakamarków... - spytał lekko zakłopotany.
-
W sumie... - zastanowiłem się – Szczerze mówiąc, to po trzech
latach nadal czasem się gubię – powiedziałem zgodnie z prawdą.
Marchewek
zrobił zbolałą minę i jęknął, mamrocząc coś pod nosem, a ja
w tym czasie wpadłem na genialny pomysł. Wcisnąłem mu swój
plecak do rąk i zacząłem wyjmować z niego zeszyt i piórnik. Z
zeszytu wyrwałem kartkę, na której fioletowym długopisem
narysowałem prowizoryczną mapę naszej szkoły. Z szerokim
uśmiechem zabrałem pomarańczowowłosemu plecak, a zamiast niego
podałem kartkę.
-
Nie ma za co – zachichotałem, patrząc na jego minę.
-
Człowieku... Wiesz, że ratujesz mi życie? - spytał, patrząc na
mnie poważnie.
Zaśmiałem
się tylko i pomachałem mu, bo właśnie zadzwonił dzwonek.
-
Do następnej przerwy! - krzyknąłem i odbiegłem pod klasę
językową.
Lekcja
minęła bez zbędnych rewelacji, poudawałem trochę, że
uczestniczę w lekcji, myślami odpływając na Karaiby. Znaczy się,
do Marchewkolandii.
Nawet
nie zauważyłem, kiedy zadzwonił dzwonek.
Szybkim
ruchem wrzuciłem wszystkie rzeczy do plecaka i wybiegłem z klasy,
kierując się w miejsce, w którym wcześniej znalazłem Marchewka.
Biegnąc prawie spadłem ze schodów, ale nie przejąłem się tym i
po prostu leciałem dalej. W sumie to cały czas potykam się na tych
schodach. Ja z nich kiedyś na serio spadnę!
Już
z daleka widziałem, że pomarańczowowłosy stoi w naszym miejscu i
rozgląda się, więc pomachałem do niego z półpiętra między
schodami.
-
VINNIE! - wrzasnąłem, szczerząc się i zatrzymując na chwilę,
żeby złapać oddech. Chłopak odszukał mnie wzrokiem i z ledwo
zauważalnym uśmiechem podszedł pod schody, a znowu zacząłem
skakać po trzy stopnie naraz. Gdy z promiennym uśmiechem byłem już
prawie na dole, oczywiście musiałem potknąć się o własne nogi.
-
Oż cholera! - krzyknąłem wystraszony, próbując złapać
równowagę.
Dużo
mi to dało, na prawdę... Poleciałem do przodu i zacisnąłem oczy,
szykując się na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z podłogą.
Sekunda.
Dwie.
Trzy.
Ej,
coś tu chyba nie gra...
Uchyliłem
oczy i zobaczyłem podłogę... Ale z bardzo wysoka. Pisnąłem
głośno, bo mam straszny lęk wysokości i chciałem wstać, ale
jakoś mi nie szło.
-
Skończ się wiercić, Nath – usłyszałem gdzieś blisko
rozbawiony głos Vincenta.
-
A-ale co się dzieje? - spytałem wystraszonym szeptem, próbując
odwrócić głowę. Zauważyłem tylko fragment długich,
pomarańczowych włosów.
-
Jesteś moją zdobyczą – zaśmiał się o wiele wyższy ode mnie
chłopak, a ja poczułem jego rękę gdzieś w okolicach moich
bioder, gdy poprawił mnie sobie na ramieniu.
-
Ej! Puść mnie! - krzyknąłem, czując strach pomieszany z
rozbawieniem.
-
Nie wypuszczę zdobyczy – odpowiedział mi cicho Vincent, udając
niewinny głos.
Pewnie
się teraz śmieje idiota!
Zacząłem
krzyczeć, żeby mnie puścił, a on nic sobie z tego nie robiąc
zaczął spokojnie spacerować po szkole. Widziałem zaskoczone
spojrzenia innych uczniów, ale nie zwracałem na to uwagi, bo w
końcu dziwniejsze rzeczy już robiłem w tej szkole. Ale nigdy aż
tak spektakularne. No.... Może poza wysadzeniem szkolnej toalety.
Ale przez przypadek, to było przez przypadek!
Wiedząc,
że nie mam szans z gigantycznym chłopakiem, bezwładnie zwiesiłem
się na jego ramieniu. Usłyszałem, że cicho się śmieje i
naburmuszony wróciłem do oglądania jego tylnych partii ciała i
stóp, co jakiś czas pojawiających się w moim polu widzenia. Swoją
drogą duże kroki stawiał. Chwilę tak wisiałem i czułem, że
krew dopływa mi do mózgu szybciej niż zazwyczaj, więc pewnie
byłem cały czerwony. Westchnąłem i pozwoliłem mu się nieść.
Po
chwili poczułem jego ręce oplatające mnie w talii i stawiające na
ziemi. Spojrzałem na niego spod byka.
-
No i co, zadowolony? - spytałem, udając obrażonego.
-
Bardzo – uśmiechnął się do mnie i nachylił się tak, że
patrzył mi w oczy – Całkiem ciekawą zdobycz upolowałem... -
zachichotał.
-
I co w związku z tym, że jestem twoją zdobyczą? - spytałem,
unosząc brew.
-
Co? Jak to co? Teraz czaję się na twoją niewinną duszę –
puścił mi oko i prostując się poczochrał mnie po głowie.
Mruknąłem niezadowolony, ale nie umiałem powstrzymać głupkowatego
chichotu.
-
Teraz na pewno każdy w szkole będzie cię kojarzył – zaśmiałem
się – W końcu rzadko ktoś taszczy mnie na ramieniu przez
wszystkie korytarze...
-
Chciałem, żeby wszyscy wiedzieli, że od dzisiaj jesteś mój –
wzruszył ramionami.
-
Znamy się jeden dzień, nie będzie seksów, zboczeńcu! - zacząłem
się śmiać jak idiota, a on po chwili do mnie dołączył – Wiem,
że jestem taki seksowny, że nie tylko dziewczynom się podobam –
tu wykonałem najbardziej wygiętą we wszystkie możliwe strony
pseudo-seksi pozę – Ale tak od razu do łóżka... Nie, kochany,
poczekasz do ślubu! - zamachałem mu palcem przed nosem, wywołując
u niego niekontrolowany chichot.
Chwilę
pochichraliśmy się jak dwaj idioci, a mi nagle do głowy wpadło
pytanie.
-
A, właśnie! Na infie widziałem twoje zdjęcia... Ta mała to twoja
siostra? - spytałem z ciekawością, przekrzywiając głowę w lewo.
Przez ten dziwny gest ludzie czasem porównywali mnie do psa.
-
Taak... - mruknął Vincent, opierając się plecami o ściane –
Ale nie chcę o niej rozmawiać.
-
Uhm, no dobra... - odpowiedziałem lekko zmieszany – A... Ten
chłopak? - spytałem z ciekawością.
-
O nim jeszcze mniej chcę rozmawiać... - odpowiedział, wbijając
spojrzenie w swoje buty.
No
cholera, zdołowałem go... Westchnąłem i oparłam się obok niego.
-
Nie musisz mi o nich mówić... - uśmiechnąłem się lekko,
starając się dodać mu otuchy.
-
Nie... Kiedyś może ci opowiem – uśmiechnął się lekko i w tym
monecie zadzwonił dzwonek.
-
Co teraz masz? - spytałem, przeciągając się.
-
Fizykę – zrobił zbolałą minę, a ja wybuchnąłem śmiechem.
-
Odprowadzę cię, ja mam godzinę wychowawczą, więc nie muszę się
śpieszyć – zaśmiałem się, idąc pod jedyną w szkole salę od
fizyki – Tak w ogóle to o której kończysz lekcje?
-
Po tej – uśmiechnął się lekko, a ja z radością klasnąłem w
dłonie.
-
Ja też! Nie masz wyjścia, wracam z tobą! - zaśmiałem się.
-
To ty nie masz wyjścia, bo ja wracam z tobą. To ty jesteś mój –
powiedział, patrząc na mnie z lekkim uśmieszkiem.
-
Nie dyskryminuj zdobyczy – zaśmiałem się, machając mu gdy
wchodził do sali.
Sam
skierowałem się pod swoją klasę, mając nadzieję, że
nauczycielka nie zauważyła mojego spóźnienia. Jaka była moja
radość, gdy dowiedziałem się, że ludzie z mojej klasy nawet
jeszcze nie weszli do środka. Uśmiechnąłem się do siebie, gdy
nauczycielka, jak zwykle spóźniona, podeszła pod drzwi i zaczęła
siłować się z kluczem.
Zdawało
mi się, że lekcja dopiero się zaczęła, a już był dzwonek.
Wybiegłem z klasy jako pierwszy, znowu słysząc komentarz
wychowawczyni, że cierpię na klasowstręt – zawsze, gdy tylko
dzwonił dzwonek jako jedna z pierwszych osób uciekałem na przerwę.
Najszybciej jak umiałem wbiegłem do szatni, chwyciłem płaszcz,
zmieniłem buty, nawet nie wiążąc glanów i wybiegłem z piwnicy,
kierując się w nasze miejsce obok schodów. Chwilę poczekałem na
Marchewka, który chyba znowu się zgubił.
-
A więc... Kto z kim wraca? - spytałem, szczerząc się głupio.
-
Ja z tobą – odpowiedział, zakładając czapkę.
-
Więc odprowadzasz mnie pod dom – pokazałem mu język – Sam się
na to skazałeś.
-
Nie przeszkadza mi to – wzruszył ramionami i skierował się do
wyjścia ze szkoły – Nie masz czapki? - spytał, patrząc na mnie
lekko zdziwiony.
-
Od jakichś sześciu lat ani razu nie miałem jej na głowie –
zaśmiałem się cicho, na co on zdjął swoją i wepchnął mi na
głowę.
-
Cierp – powiedział z lekkim uśmieszkiem.
-
No wiesz co? Tak traktować własną... No, nie wiem już czym ja dla
ciebie jestem – wydąłem usta, patrząc na niego.
-
Hmm... - zastanowił się – Odezwałeś się do mnie jako
pierwszy... Ochroniłeś mnie przed dwoma strasznymi kobietami...
Upolowałem cię... - zaśmiał się cicho – W sumie to można
powiedzieć, że przyjacielem.
-
Przyjacielem? - zdziwiłem się trochę – Tak po pierwszym dniu
znajomości?
-
No... A czemu nie? Bardzo poprawiłeś mi humor – uśmiechnął się
– A poza tym... Poczuj się zaszczycony, hrabio Nathanielu Trancy,
jesteś jedyną osobą w tej szkole, którą zaszczyciłem uśmiechem
– na potwierdzenie swoich słów uśmiechnął się najszerzej jak
do tej pory.
-
Ach, blask bieli promieniującej od twych zębów mnie oślepia! -
podniosłem rękę do oczu, udając, że osłaniam się przed
światłem i zacząłem się śmiać.
Vincent
wybuchnął cichym śmiechem, patrząc na moje wygłupy, a mi zrobiło
się jakoś... Lżej na sercu.
-
Mimo wszystko nadal nie wiem, czemu uważasz mnie za przyjaciela –
wygiąłem wargi w podkówkę.
-
Wiesz... - zamyślił się, idąc przed siebie – Znasz takie
uczucie, jakbyś... No, czuł, że znasz kogoś bardzo długo, mimo
że spotkaliście się pierwszy raz? - spytał lekko zakłopotany –
Albo jakbyś wiedział, że spędzisz z kimś mnóstwo czasu?
Od
razu pokiwałem głową. Tak, dobrze znałem to uczucie... Miałem
tak tylko z jedną osobą.
-
No więc – wziął głęboki wdech – Tak trochę to ja mam tak z
tobą... - spojrzał przed siebie, starając się ukryć
zakłopotanie.
-
To dobrze – zaśmiałem się wesoło – Ja tam czuję się,
jakbyśmy znali się od... Zawsze – uśmiechnąłem się do niego
promiennie, mówiąc wszystko zgodnie z prawdą.
-
Serio? - spojrzał na mnie zaskoczony, a ja zatrzymałem się pod
moim domem.
-
Serio – wyszczerzyłem się – A teraz muszę już iść... Do
jutra! - zaśmiałem się i pomachałem mu, ale nagle zatrzymałem
się w pół kroku – A tak właściwie... To z której ty klasy
jesteś?
-
Pierwsza liceum – zaśmiał się cicho – Dokładniej I C.
-
III B – uśmiechnąłem się i już chciałem odejść, ale
poczułem jego rękę na swojej głowie.
-
Czapka – powiedział z uśmiechem i zabrał ją.
-
Czy ty mnie rozbierasz? - zacząłem udawać przerażenie, wywołując
u niego zduszony chichot.
-
O nie, jakże bym mógł? Poczekam do ślubu – puścił mi perskie
oko, targając moje włosy.
-
Trzymam cię za słowo! - krzyknąłem do niego, stojąc już pod
drzwiami i machając na do zobaczenia.
Zauważyłem,
że z uśmiechem mi odmachał i wszedłem do domu.
Westchnąłem,
myśląc o tym, że znowu będę musiał udawać, że nie istnieję i
gdy zdjąłem buty powlokłem się do góry. Usiadłem przy biurku i
zacząłem mazać po kartce jakimś ołówkiem, czekając, aż
najdzie mnie wena do życia. Nagle poczułem wibracje w kieszeni. To
mój telefon, ktoś do mnie dzwonił albo napisał SMS'a... Wyjąłem
go z kieszeni i odczytałem wiadomość.
Hej!
Tutaj
Vincent, jak mogłeś
się
zorientować. Znalazłem
Twój
numer telefonu w
internetach,
tam, gdzie
Ty
moje kompromitujące
zdjęcia...
I pomyślałem, że
Ci
o tym napiszę.
Więc...
Cześć!
Uśmiechnąłem
się wesoło i odłożyłem telefon na biurko, bo jak zwykle nie
miałem nic na koncie. Tata w tym miesiącu miał lekki poślizg z
doładowaniem mi telefonu, ale nie miałem mu tego za złe.
Wiedziałem,
że dzisiaj już nic nie zepsuje mi humoru.
Nawet
te koszmary.
***
Komentujta, bo się fochnę ;____;
Czo to takie krótkie? >.>
OdpowiedzUsuńEch.. jakieś to mało realistyczne. To je rude! Jak to może pierwszego dnia w szkole poznać przyjaciela.. .-.
A tak na poważnie, to sam nie wiem ile to przeglądałem. Po prostu tak przyjemnie się to czyta, że tego nie czuć. Czekam na kolejną część. Masz iść i pisać, raz! A nie.. nołlajfisz z jakimś "Rejto-Kjunem". ;)
Akacchi skąd ja to znam ? xDD Dobra ogarnę się. ;P Zarąbiste to masz ! Teraz już wiem co tam skrobiesz sobie w szkole na magicznych kartkach z zeszytu. ^^ Szkoda, że na klawiaturze nie da sie zrobić minki seme-face (^3^) ~ Sebas-chan ♥
OdpowiedzUsuńNo więc, kochana, piszesz naprawdę świetnie. Zresztą powtarzałam Ci to już wiele razy i cieszę się, że w końcu to zrozumiałaś! <3 Widziałam jedynie kilka nieznacznych błędów w postaci zjedzenia literki, lub wstawienia nie tego znaku co trzeba, ale to nic. Z taką fabułą i barwnymi postaciami czytałabym to opowiadanie nawet gdyby pełne było błędów ortograficznych! Jak już kiedyś wspominałam - podoba mi się bardzo Twój styl pisania, bo tak jak to zauważył Jacob, czyta się to tak lekko i płynnie, że nie myśli się o mijającym czasie. Pisz więcej, mocniej, bardziej, bo masz do tego talent, skarbie, naprawdę :>
OdpowiedzUsuńCzas uwierzyć w siebie i we własne możliwości, bo to jest Twoją drogą do pisarskiego sukcesu. Życzę Ci weny oraz wszystkiego najlepszego z okazji dnia kobiet. Chciałabym, żeby na Twoich ustach gościł uśmiech i zrobię wszystko, by tak było. <3
~ Martynian, Twój Senpai.
W porównaniu z brakiem informacji o bohaterze w prologu, w tym rozdziale otrzymaliśmy wręcz cały stos potrzebnych i mniej potrzebnych danych. Nathaniel, hmm... Wydaje się być naprawdę zaawansowaną, realną, postacią, nawet jeśli wciąż czuję pewien niepokój co do stosunków w jego domu rodzinnym. Ale ogólnie Nathaniel jest naprawdę optymistyczny, szalony, przypomina mi trochę osoby, które znam, a które mają podobny charakter, a więc poważnie - jest idealnie wykreowany. Stonowany. Realny. :p No i w ogóle podoba mi się to mocne pokazanie szaleństwa jego życia. Te wszystkie śmieszne "przypadki" w szkole.
OdpowiedzUsuńAn. Więcej An. Definitywnie widzę, że to ma być typowa postać rodzinno-drugoplanowa, ale jest naprawdę suuperr. xD Kulturalna, otwarta, zabawna, przyjacielska. Świetna siostra♥
Vincent. Vincent... Początkowo był naprawdę świetny. Ze swoim stosunkiem do wzrostu, poczuciem humoru i luzem, z jakim podchodził do szaleństwa Natha. Jednak później... nie wiem, czy to zagubienie w usiłowaniach rozgryzienia postaci, czy też budująca się niechęć, ale ogólnie sprawa jego siostry, blondyna i też ta późniejsza "zboczoność" jest... myląca.
Shippuję Annie i Cath prawdopodobnie xD Są naprawdę mocne. I mam wrażenie, że oparte na rzeczywistości? Bo są totaaalnie tru xD
Jednak postacie są naprawdę wyraźne, naprawdę na plus i są naprawdę świetne.
Kryptoreklama wszystkich zelów pod prysznic, szamponów i w ogóle była genialna :D
Momentami tekst wywołuje uśmiech na twarzy, całkiem przyjemnie się czyta.
Perfidnym faktem jest też to, ze w arsenale moich postaci również mam Vincenta i Nathaniela/Nate'a xD Ale wybacz za wtrącenie, to tak swoją drogą.
Zauważyłam bodajże tylko dwa błędy interpunkcyjne, więc się polepszyłaś♥ xD Zgrzytów narracyjnych też raczej nie było...
Nie wiem, co mogę jeszcze dodać. Widać, że - nawet jeśli czegoś dokładnie nie opracowywałaś - to potrafisz stworzyć i pokazać czytelnikowi naprawdę wiele szczegółów. I to w całkiem przejrzysty, przyjemny sposób.
Komentarz robi się awkward, więc dodam tylko:
CZASU, WENY, NATCHNIENIA, SNU♥
Jesteś świetna, Aka xD
C.
Opowiadanie świetne *--* a co do komentarzy wyżej to radziłabym zapoznać sie wgl z płcią autora tego dzieła ;33 czytam to chyba z 14 raz i po prostu zakochałam sie T^T Będę częściej gościć na twoim blogu i życzę Ci weny i mniej lenistwa ^^ Hwaiting ! :* ~ Lenalle Lee
OdpowiedzUsuń